Kiedy w ostatnich kilku latach zaczęto mówić o powrocie wynalazku, jakim jest zawieszenie tylnego koła z wysoko umieszczoną osią obrotu (High Pivot), wspominano, że to reminiscencje DH z lat 90. XX w. i początku XXI wieku. Ale kompletnie pominięto sam początek ewolucji full suspension w rowerach górskich, a szkoda. Pod koniec lat 80. XX w. i w początkach lat 90. XX w. zakładano, nie bez racji, że rower musi być skuteczny w terenie zarówno pod górę, jak i w dół. Ponieważ niewielu przychodziło jednak do głowy, że można jeździć po czymś bardziej wyboistym niż górskie szutrówki, konstruktorzy nie wysilali się nad efektywnością zjazdową zawieszenia. Uznali, że priorytetem powinna być efektywność podjeżdżania. Zaczerpnięte z motocrossu wzorce nie sprawdzały się w rowerach, ponieważ ewoluowały w maszynach o dużej mocy względem masy, pojedynczym przełożeniu łańcucha, w którym tylna zębatka była znacznie większa od przedniej. Ówczesne standardy suportów MTB były odwrotne niż w motocyklach (wielkie koronki z przodu i małe tryby na piaście). Głównym problemem dla użytkowników było to, że przy naciskaniu na pedały wahacz przysiadał, co postrzegano (słusznie) jako przyczynę nieefektywności napędzania. Dość wcześnie firmy takie jak Pro Flex czy Mountain Cycle San Andreas zorientowały się, że umieszczenie osi obrotu wahacza powyżej górnej krawędzi używanej zębatki, zamiast kompresować zawieszenie, powoduje jego podnoszenie. Ech, to cudowne uczucie, kiedy naciskając pedały, siodełko unosi się w górę i masz wrażenie, że opona wspina się na przeszkody i wgryza w grunt. Euforia trwała krótko, bo pedały na dziurach kopały jak wściekłe, a zawieszenie blokowało się podczas pedałowania i hamowania. Paradoksalnie nie wszystkim to przeszkadzało i po kilku latach High Pivot wrócił w zjazdowych rowerach Balfa, Brooklyn Machine Works, Canfield Brothers, a potem także w pierwszym Treku Session z 2008 r. czy jego rówieśniczce Hondzie RN01 Grega Minnaara.
