Czterysta hektarów, niby dużo, ale mnie niestety umiejętność gubienia się w Lasku minęła po pierwszym roku bywania z Soplem. Zawsze wydawało mi się, że prowadzi nas w ten swój pokrętny sposób całkiem specjalnie. Dzięki niemu poznałem prawie wszystkie zakątki tego obszaru i pokochałem, jakbym się w nim urodził. Kiedy poznaliśmy się, Tomek wzbudził we mnie podziw szczególnym doborem roweru. Używał całkiem zjawiskowego, stalowego Brodie. I jak czytam to poprzednie zdanie, widzę, że nie uchwyciłem nawet frakcji z części poezji, jaką on potrafił otoczyć nawet tak prozaiczną rzecz, jak rower.
O rany, z jaką on pieszczotą wymawiał tę nazwę. Przeciągał głoskę „o”, jakby chodziło o cud prawdziwy. Trzeba wspomnieć, że pod koniec lat dziewięćdziesiątych, kiedy poznałem Sopla, ten Brodie był jak Oumuamua – posłaniec z innego świata. Niósł specyficzną ideę, na którą nie byłem gotowy. Oczekiwałem parametrów i maksymalnej efektywności, podczas gdy rower Sopla był freeridówką tamtych czasów. Nie chodzi o skok zawieszenia czy dzielność na zjazdach tylko o fakt, że ten rower miał dawać przyjemność z jazdy. Zresztą wystarczyło na ten bicykl popatrzeć i już się robiło błogo. Starałem się teraz wymówić „Brooodie” tak jak Tomek, ale mi nie wychodzi.
Dziś zdecydowałem pożegnać się z moim kolegą, pokonując trasę, którą zapamiętałem jako „Soplową”. Nie byłem tam od dawna, bo od czasów naszych w miarę regularnych jazd w LW przybyło innych ścieżek, a tamte trasy zostawiłem piechurom. Ale mimo to zapamiętałem ją jako rundę z flow. W tamtych czasach nawet nie wiedziałem, że jest coś takiego, jak stan przepływu, ale pamiętam, że było łagodnie i bez szarpnięć. W pamięci utkwił mi taki obrazek: zjeżdżamy zarośniętą i wąską ścieżką. W skupionych snopach światła wszystko błyszczy i opalizuje, jakby zanurzone w gwiezdnym pyle. Jedziemy cicho i dobrze. Jest Flow.
Dziś jechałem tamtędy samotnie. Bez Sopla i jego Brooodie. Bez niego było płasko, zakrętów ubyło, a ta hopka, przed którą wszyscy się spinaliśmy, okazała się zaledwie zmarszczką terenu. Są ludzie, którzy potrafią zakrzywić rzeczywistość, stworzyć taki nastrój, że wszystkim udziela się magia. Wzlatuje zwykły pył, ale pod czyimś wpływem okazuje się być opalizującym obłokiem. Zwykłe plamki światła wibrują jak u van Gogha. Wybicie z muldy wywołuje lot nie mający końca, a potem przyziemiasz pewnie, łagodnie i z poczuciem satysfakcji. To Sopel wywoływał to poczucie przepływu. Czułem, że jestem w miejscu, w którym miałem być i nigdzie indziej już być nie chciałem.
Bez takich ludzi zakola zakrętów znikają pod liśćmi, erozja gruntu wygładza wybicia, entropia zmienia nachylenie. A rower ledwo się toczy. Ale na końcu tej „soplowej” ścieżki jest miejsce, które do dziś wzbudza we mnie silne emocje. Piesze warianty schodzą w dół, a rowerzyści mają do pokonania bardzo stromą ściankę w prawo. Nie da się jej podjechać bez rozpędu, ale żeby się porządnie napędzić, trzeba zaryzykować. Przed podjazdem ścieżka biegnie blisko przy ogrodzeniu, a z prawej strony jej szerokość ogranicza bujna wegetacja czarnych bzów. Zakrętu w prawo praktycznie nie widać do samego końca, a tam zaczyna się niesławna stroma ścianka pod górę, zerodowana i pocięta korzeniami. Wpadasz na nią, licząc, że nikt nie schodzi naprzeciw ciebie.
Na prędkości nawet współczesny rower enduro, z dobrą zawiechą, podskakuje jak szalony. Ale jest coś jeszcze. W skrajni po lewej rośnie buk tak wielki, że objąć się go nie da. Więc jeśli coś pójdzie nie tak i przestrzelisz… Słyszałem od kolegów, że Sopel jest jedyną znaną nam osobą, która na podjeździe zderzyła się z drzewem i złamała sobie nos. Zawsze, jak się rozpędzam na ten chytry podjazd, mówię do siebie „Nos”.
Od dziś będę tam widział Sopla z plastrem, jadącego pionową świecą do góry na kremowo-burgundowym Broooodie. Jedź Sopel i zaczekaj na nas na górze. Doganiamy cię.