Twarde serca ultrasów czyli magia długich dystansów

Temat Otwarty dostęp

Wyobrażasz sobie coś takiego samochodem? Wsiadasz i jedziesz przed siebie. Cały dzień. Do porzygu. Aż absolutnie nie będziesz mógł dalej lub osiągniesz w końcu punkt z Twojego planu: jakąś stację benzynową, bar, schronisko. Nie czujesz tyłka, nie czujesz stopy, bo ma ona już kształt pedału gazu, Twoja szyja błaga o masaż, a samochód ma już powoli dość. Na szczęście możesz się w końcu przespać. Trzy godziny, nie można dłużej, bo goni cię czas, a właściwie nie goni, bo wcale nie musisz tego robić – to Twój wybór. Ale potem wstajesz i znów robisz to samo. To brzmi jak scenariusz dla szaleńca. Dlaczego zatem na rowerze zyskuje to sens?

To tylko SMS

Kiedy Michał Więcki jechał Trans Am Bike Race w 2019 r., pisałam do niego SMS-y na jego amerykański numer, który pojawiał się co jakiś czas na profilu społecznościowym Sanatorium wraz z zachętą, by puścić do Michała kilka słów otuchy. Czytałam relacje i pisałam. Nie pamiętam już co. Pewnie starałam się, żeby było niebanalnie i zabawnie, choć w sumie wiedziałam, że to nie mogą być długie wiadomości – nikt, kto ma do pokonania 4200 mil przez całe Stany, nie ma czasu na czytanie elaboratów. To miało być tylko wirtualne trzymanie kciuków z wykorzystaniem technologii GSM. Kiedy Michał ukończył wyścig, dostałam wiadomość z podziękowaniem. To było super – poczułam się jak kawałek jego historii, choć tu, w „prawdziwym życiu poza rowerem”, nie byliśmy nawet kolegami. 
Wyścig ultra oparty na idei samowystarczalności to nie brevet, nie wycieczka od świtu do nocy, gdzie na mecie czeka dom, wanna i kolacja. To długi wyścig, na którym można stracić rachubę czasu. To walka ze zmęczeniem, sennością, przeciwnościami losu, pogodą, nerwami, stresem, dziwną grą hormonów i czasem. Taka kompilacja nie występuje w czasie jazdy na 300 kilometrów. To niewyobrażalne, dopóki sam tego nie przeżyjesz, chyba że potrafisz dobrze słuchać i masz ogromne pokłady empatii. 
„Chciałabym coś takiego zrobić”, pomyślałam, gdy natknęłam się gdzieś przypadkiem na filmowy reportaż o Mike’u Cottym, który w 2013 r. ukończył liczącą 674 km trasę przez alpejskie przełęcze, pokonując tym samym ponad 16 tysięcy metrów przewyższenia w mniej niż półtora doby (dokładnie 33:39 h). 
Gość jechał w nocy, łapały go ulewy, mijały ciężarówki. Niewiele z filmu pamiętam, raczej migawki obrazów niż informacje. Najbardziej robił na mnie wrażenie upór kolarza, jego drżące z chłodu i zmęczenia ciało, a zaraz potem czerwona lampka jego roweru przesuwająca się wzdłuż alpejskich przydrożnych murków. Od tamtego czasu myślę, żeby zrobić coś podobnego. Wsiąść na rower i jechać, przespać się chwilę i znów jechać, aż nie dotrę do celu. Nie wiem, po co. Po to, by to zrobić. Bohaterowie moich wywiadów nie myślą o tym, nie są jak ja – oni to zrobili, i to nie raz!
 


Alina Kilian 

„Pięć dni w trasie wytrzyma każdy, kto choć trochę jeździ na rowerze” 

Alę osobiście znam rok, choć o jej istnieniu wiem znacznie dłużej. Pamiętam film, k...

Artykuł jest dostępny w całości tylko dla zalogowanych użytkowników.

Jak uzyskać dostęp? Wystarczy, że założysz bezpłatne konto lub zalogujesz się.
Czeka na Ciebie pakiet inspirujących materiałow pokazowych.
Załóż bezpłatne konto Zaloguj się

Przypisy