To było parę lat temu. W połowie października przedzieraliśmy się w międzynarodowym towarzystwie przez Alpy Prowansalskie na północ od Nicei. Sceneria przypominała bardziej odludny islandzki Interior niż lawendowe południe Francji. Siąpiąca przez większość czasu mżawka z czasem zmieniła się w deszcz, który w jakimś momencie przestał zwracać uwagę na oddzielającą go ode mnie membranę i zwyczajnie zaczynał zadomawiać się w pobliżu mojej niezbyt ciepłej koszulki. Pozostałe części garderoby były już całkowicie skolonizowane przez atakujące je z każdej strony krople zimnej cieczy.
Czułam się wtedy naprawdę powolna, nasza przewodniczka gnała przed nami na elektryku, a ja nie dość, że kaleczyłam na zjazdach, to wyjątkowo nie szło mi pod górę w platformowych pedałach, do których kompletnie nie byłam przyzwyczajona. To nie jest fajne uczucie, gdy wiesz, że to ty zamulasz. Docierasz na przełęcz, na której reszta grupy kuli się z zimna w oczekiwaniu na sygnał wymarszu i widzisz, jacy są źli, jak bardzo chcieliby być już kilometry dalej, nie zmagać się z chłodem, po prostu jechać, nie czekać, zbliżać się do domu, do ciepłego prysznica, kolacji i łóżka. Zamiast tego ruszają, jadą, czekają, znów ruszają, aż w końcu przychodzi zmęczenie i irytacja, które nie przyszłyby, gdyby mogli jechać w swoim tempie. Jedyne, czego tak naprawdę chcą od Ciebie, to sugestia, że nie muszą czekać.
Nasz mokry peleton się rozciąga. Poza mną chyba nikt nie jedzie już swoim tempem. Przewodniczka dostaje białej gorączki, bo „patałachy” na analogach nie potrafią dotrzymać jej kroku, „patałachy na analogach” wkurzają się, bo ta dziołcha z Polski nie dość, że kaleczy na zjazdach i zostaje z tyłu, to jeszcze bez przerwy robi foty, dziołcha z Polski dostaje białej gorączki, bo widzi, że przewodniczka zdaje się nie rozumieć, że gdyby nie miała elektryka, jechałaby na szarym końcu. Festiwal irytacji.
Właśnie w tamtym momencie Holger wyciągnął z plecaka kawiarkę. Wymościł sobie miejsce na miękkim iglastym podłożu pod pożółkłym karłowatym modrzewiem, usiadł na plecaku i rozpoczął czary: odmierzył wodę, włożył do zbiorniczka sitko, przesypał do niego kawę, uklepał ją precyzyjnie zakrętką, skręcił części kawiarki ze sobą i postawił ją na palniku. Jeden szybki ruch noża po krzesiwie i pod kawiarką zapłonął szumiący gazowy płomień. Za chwilę wszyscy siedzieliśmy jak przemoczone krasnoludki pod grzybkiem i czekaliśmy na charakterystyczne bulgotanie gotowej kawy. Irytacja minęła. Przewodniczka była pewnie gdzieś kilometr przed nami i przeklinała samotnie w strugach deszczu. „Patałachy na analogach” delektowały się czarnym espresso z dodatkiem deszczówki pod modrzewiem i obserwowały szare chmury wstające z doliny. Chcesz jechać szybko, jedź sam. Chcesz napić się espresso, trzymaj się kolesia z kawiarką! That’s it!