Jest jednak czynność, którą uwielbiają – stają się wtedy ożywione, zaczyna między nimi iskrzyć, podnosi się temperatura i budzą się nawet te, które wyglądały na martwe. To wyobrażanie sobie, że jest inaczej niż jest!
Nie robię tego za często, gdyż to ekskluzywna przyjemność, nie można serwować jej w gospodach, nie powinno się jej nadużywać, bo to jak jedzenie kawioru łyżkami – niby dobry, ale szkoda, by się znudził.
Lato, otwarty balkon, powietrze wisi nad ulicą, leniwie jadący samochód wzbija tumany kurzu zgromadzonego w załamaniu krawężnika, za chwile nie będzie czym oddychać, a dopiero dochodzi jedenasta. Jest cicho, nikomu nie chce się ruszać w tym upale, słychać tylko uparcie gruchające gołębie. Nawet trzepot ich skrzydeł to jakiś suchy dźwięk, jakby zaraz miały im się połamać pióra. Mokry gołąb brzmi inaczej. Ruszyło się coś w powietrzu, ledwo wyczuwalny podmuch zakołysał topolą, a ona uwolniła z gałęzi swoje pierzaste nasiona. Cała przestrzeń ulicy wypełnia się ciepłym wirującym topolowym śniegiem. I właśnie wtedy następuje pierwsze zwarcie – wyobraźnia zaczyna działać. Przypominam sobie, jak to jest patrzeć na sypiący na tę samą ulicę śnieg, zimny, mokry. Słońce ledwo wisi nad miastem, nisko, jakby w geście oburzenia wobec tego zimna i brzydoty. Wiatr podrywa kłęby ciężkiego dymu, który wdziera się do płuc i zostawia metaliczny posmak na języku. Strużka potu spływa mi po plecach: jak dobrze, że jest lato!
Jestem spóźniona. To znaczy właściwie nie spóźniona, ale obiecałam sobie, że dotrę do pracy przed ósmą. Zjechałam właśnie jednokierunkową ulicą w stronę skrzyżowania, wskoczyłam na chodnik i czekam na przejściu dla pieszych na zielone światło. Jak przedostanę się na drugą stronę ulicy, będę już na ścieżce rowerowej. Opieram się o mocny słupek sygnalizatora i czuję własny puls, mój wyścigowy rower i cywilne ciuchy nie wzbudzają żadnej sensacji wśród przechodniów. Jakiś dzieciak z przyklejoną do szyby samochodu twarzą pokazuje mi język. A może pokazuje go całemu światu, a tylko ja biorę to do siebie.
Patrzę na zegarek, jest ósma. Ech, pieprzyć to, teraz już nie ma co się spieszyć. Zapala się zielone światło, przejeżdżam przez ulicę i zrzucam z siebie cały stres. Jadę spokojnie, cieszy mnie wychodzenie z zakrętów z lekko ugiętym łokciem. Wspinam się pochylnią na wiadukt, znów dwa płynne skręty i jestem nad drogą: pode mną stoi sznur samochodów. Pięć po ósmej. Wyobrażam sobie stres, pośpiech i wściekłość ludzi w tych blaszakach. Klima ryczy, w radio kończą się irytujące wiadomości, „ruszaj, baranie, jak masz zielone!” – naprawdę czuję te wszystkie negatywne emocje. Za moim wiaduktem mogę zrobić slalom między słupkami: jak dobrze, że nie obchodzą mnie korki!
Dobry sezon może mieć różne składowe: dystans, przewyższenia, miejsca, ludzie. Ostatnie 12 miesięcy było wyjątkowe z innego powodu: rok temu odkryłam dojazdy do pracy rowerem i dokładnie od roku nie mam samochodu. Zbieg okoliczności. Wyobrażam sobie czasem tankowanie i dziwne dźwięki, które ktoś powinien zdiagnozować, wyobrażam sobie odśnieżanie i wrzącą kierownicę w upalne dni, wyobrażam sobie wślizgiwanie się do wnętrza na ciasnych parkingach i przekleństwa, no i krążenie po mieście w poszukiwaniu miejsc. I wtedy myślę sobie: jak dobrze, że mam rower.