Marcowy atak lata sprawił, że dotarło do mnie, że nie mam najlepszej formy. Dwa wyjścia na krótki rower przed pracą doprowadziły do tego, że wieczorami musiałam odsypiać, a weekendowy wypad na gravelową stówkę trochę mnie sponiewierał. Dość powiedzieć, że przez trzy kolejne dni byłam niemiłosiernie głodna. Wróciłam zatem do czasów moich pierwszych wyścigów, po których rzeczywiście czuło się szaleńczy głód. Dzieci moich znajomych doskonale wtedy wiedziały, że „jak już nie mogą, to ciocia Ania zje”. Mieliśmy również szczególny powyścigowy rytuał, w którym w pierwszym napotkanym McDonaldzie obśmiewaliśmy kaloryczność standardowego zestawu obiadowego i kiwając głowami nad naszymi Garminami, przeliczaliśmy spalone kalorie na Big Maki. W tamtych czasach nie interesowałam się artykułami na temat skutecznego odchudzania.
Udało mi się przetrwać ubiegły rok bez ścigania. Czy to był dobry rok? Nie, nie był. Rowerowo na pewno nie, ale wpłynęła na to pandemiczna rzeczywistość, zimna wiosna i jesienna kontuzja. Ściganie się nie miało tu nic do rzeczy. Jens Voigt powiedział kiedyś, że na kolarską emeryturę trzeba być świadomie gotowym. Należy przerobić w głowie wszystkie scenariusze życia, jakie przyjdzie odgrywać. Nie można poprzestać na wyobrażeniu sobie siedzenia w ogrodzie z lekturą i obserwowaniu dzieci, jak rosną. Kolarze na emeryturze muszą z czegoś żyć – trzeba więc tę sferę zabezpieczyć. Trzeba wiedzieć, że ucichną fani, sponsorzy przestaną dzwonić, a trzeba będzie sobie radzić… Ja nie byłam gotowa na kolarską emeryturę. I wcale nie dlatego, że nie byłam zawodowym kolarzem. Przez ubiegły rok zwyczajnie brakowało mi ludzi.
I wyścigowego upodlenia!
Stan, w którym wyczerpujesz swoje baterie do zera, jest jak katharsis. Twoja mina mówi, że zaraz umrzesz, a w środku skaczą zwariowane pajacyki piekielnego zadowolenia z siebie. Czuję teraz wyraźnie zapach ciepłej ziemi w parku w Orłowej, gdzie jeździliśmy na pierwsze XC w sezonie. Doskonale pamiętam euforię tamtych zawodów, wszyscy byliśmy chudzi, upojeni wiosną, Czesi z niczym się nie spieszyli, Polacy dostawali od tego białej gorączki, a potem wszyscy ze spalonymi nosami wracaliśmy do domów. Wyniki były gdzieś na jakichś kartkach, ale i tak przecież wiadomo było, kto i kiedy przyjechał i za kim był.
A może amatorzy nie przechodzą na kolarską emeryturę, tylko tracą odwagę, by bez formy pojawić się na rundzie w parku… i zostaje im pisanie felietonów? Oby nie.