Kraków to było moje ściganie. Oczywiście, góry wygrywały z każdym Krakowem, ale w Krakowie czułam się jak w domu. Z wielu powodów, ale głównie ze względu na ukształtowanie terenu: niekończące się pagórki i bukowe lasy. Góra, dół, przez 102 kilometry, w połowie dystansu Zamek Tenczyn, a na koniec Lasek Wolski, wały i okropne Błonia, które ciągnęły się w nieskończoność, choć metę słychać było prawie przy uchu. Maratony w Krakowie zawsze wbijały się w jakieś niesamowite wąwozy, z szerokim po horyzont uśmiechem Kota-Dziwaka, pełnym białych wapiennych zębów, przynosiły całkiem satysfakcjonujący wynik. Taki zestaw wystarcza, by chcieć tam wracać.
Wracam
W słoneczny „pierwomajski prazdnik” i w jesienne podeszczowe niedziele, przy każdej niemal aurze, nawet zimą, choć tego nie polecam, bo trochę tam jak w smutnym rosyjskim filmie: gawrony i wicher na pustych polach między szarymi zagajnikami i architektura raczej spoza wszelkich kanonów stylu. Ale październik czyni tam czary i dlatego warto wstać, gdy jest ciemno i o 7:30 rano zaparkować u podnóża klasztoru karmelitów bosych w pobliżu Krzeszowic.



Góry–niegóry
Trasa rozpoczyna się ostrym podjazdem i już w tym miejscu żałuję, że nie mam przełożenia 30×52 i op...