Podczas gdy latem godzina 16:00 przynosi upragnioną wolność i długie godziny właśnie rozpoczynającego się prawdziwego życia, zimą jest już noc, marzenia o herbacie z rumem i poczucie, że nie warto już niczego zaczynać, bo za chwilę trzeba się położyć. Zimę trzeba było tylko przeżyć, przeczekać, napchać sobie brzuszek świerkowym igliwiem, jak czyniła to każdej jesieni rodzina Muminków, po czym zapaść w sen zimowy, w letarg.
A potem odkryłam luźne ciuchy, mocne lampki i… inny sport! I to wszystko razem wzięte sprawiło, że czekam na zimę równie gorączkowo jak na najdłuższe dni lata. Nie lubię zimna, nie lubię ciemności, a smog, który zalega czasem w miejscach, przez które przejeżdżam, napawa mnie prawdziwą rozpaczą. Moja strefa komfortu jest bardzo od tych zjawisk oddalona i podczas gdy wykraczanie poza nią jest w pewnym sensie krokiem do rozwoju, moją osobistą decyzją nie podejmuję walki z ciemnościami i nie godzę się na oddychanie zanieczyszczonym powietrzem. Dlatego moja zima jest królestwem weekendów!
Wstajemy grubo przed świtem, czasem w środku nocy, i pakujemy się. Kawa grzeje nasze brzuchy, a my, sunąc pustymi drogami, puszczamy jakąś muzykę albo podcast, czasem snujemy senne rozmowy, zerkając ukradkiem na prognozy pogody. Wnętrze samochodu nie wpuszcza ani chłodu, ani ciemności, ani smogu. Jest bezpiecznie. Świta, gdy my mamy już na nogach raki albo właśnie, w dodatkowym snopie światła czołówki, wpinamy się w narty. Nie mamy karnetów, nie będziemy wdzięczyć się w tłumie pod wyciągiem. Sami jesteśmy swoim wyciągiem i swoim ratrakiem. Po 10 minutach marszu zwykle można ściągnąć rękawiczki…
W południe patrzymy z białego szczytu w brązowe doliny, opatulone szczelnie szalikiem ze smogu i dymu. Może oni tam w dole toczą wciąż walkę ze sobą, czy warto wychodzić na rower. A może czasem nie warto...