Chodziło przede wszystkim o węże. Opowieści o przestępczości i innych niebezpieczeństwach Ameryki Łacińskiej jakoś nie robiły na mnie wrażenia. Jednak – myślałem sobie – gdy dojadę gdzieś w nocy, rozbiję namiot, to czy on wystarczy, by uchronić mnie przed wężami?
Autor: Wojciech Ganczarek
Na pocztówkach wychodzi z plażą na pierwszym planie. Na mapie: jako niewielki, nizinny ochłap ziemi wciśnięty między Argentynę a Brazylię. „Będzie łatwo” – myślę, nie podejrzewając, jak bardzo się mylę. W Urugwaju nie ma gór, ale fale nie kończą się wraz z morzem na modnych plażach Punta del Este. Cały kraj faluje we wzniesieniach i pagórkach, za którymi kryją się nieliczni, ale bardzo pomocni ludzie. To oni łagodzą zmęczenie podczas nieustającej sekwencji podjazdów.
La Rioja i San Juan to nie najbardziej znane miasta Argentyny. Podobnie droga krajowa numer 150, która je łączy, znacznie ustępuje sławą legendarnej „Czterdziestce”. Jeśli jednak nie masz czasu na pedałowanie 5000 kilometrów z La Quiaca do Ushuaia, to niecałe pół tysiąca z La Rioja do San Juan może się okazać doskonałym zamiennikiem.
Trasa jest prosta: z Limy na południe po wybrzeżu, w Camana odbijasz w lewo na Arequipę, dalej celujesz między dwa wulkany (Misti, 5822 m n.p.m.; Chachani, 6057 m n.p.m.) i wkrótce dojeżdżasz nad najwyżej położone żeglowne jezioro świata. Tysiąc pięćset kilometrów w poziomie, cztery i pół w pionie, pejzaże gratis: nie najgorszy pomysł, by spędzić trzy tygodnie życia.