„Była godzina 10:00. Spoza chmur wyszło słońce i zapowiedziało ładny dzień. Rowery wyprowadziliśmy za zakręt, bo baliśmy się na nie wsiadać. Wreszcie ja odważyłem się pierwszy, Tadzio za mną. Okropne! Dopadł mnie strach”.
„Była godzina 10:00. Spoza chmur wyszło słońce i zapowiedziało ładny dzień. Rowery wyprowadziliśmy za zakręt, bo baliśmy się na nie wsiadać. Wreszcie ja odważyłem się pierwszy, Tadzio za mną. Okropne! Dopadł mnie strach”.
Nad brzeg Río Senguer dojechałem wczesnym popołudniem. Sprowadziłem rower z asfaltu w dół, w zielone kotłowisko wierzbowych gałęzi. Zaledwie metr od krystalicznie czystych wód rzeki zobaczyłem samochód i niewielki niebieski namiot rozbity zaraz obok. Mężczyzna obrócony do mnie tyłem właśnie zmieniał spodnie. Zrobiłem krok w tył, by nie prowokować zakłopotania. Dopiero gdy skórzany pasek zacisnął się wokół szczupłej talii, zapytałem, czy znajdzie się miejsce i dla mojego namiotu. Ogromne było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że trafiłem na Tadeusza i Magdalenę, poznanych kilka tygodni wcześniej, kilkaset kilometrów na północ, jeszcze w prowincji Chubut. Wieczorem zapłonął ogień i wybrzmiały instrumenty: gitara Tadeusza, głos Magdaleny i moje cuatro llanero.
Czy przyszło mi chorować na którąś z tropikalnych przypadłości? Cytuję to pytanie, bo zazwyczaj w wątku zdrowia pada jako pierwsze. Tak, w Wenezueli zaraziłem się wirusem zika: męczyła mnie silna gorączka pospołu z czerwonawą wysypką. Czytelnik zadowolony? To teraz możemy przejść do pozostałych zagadnień.
Wizja długiej podróży niesie ze sobą pytanie o kwestie paszportowe. Mianowicie: czy ograniczone czasowo pozwolenie na pobyt wystarczy, by zrealizować wszystkie ambitne plany? To szczególnie istotne w wielkich krajach, rozciągających się na tysiące kilometrów, takich jak Peru czy Argentyna. W niniejszym artykule postaram się naświetlić nieco temat stempli i paszportów. Chociaż nie wiem, czy jestem do tego odpowiednią osobą: ostatecznie w ostatnich miesiącach mój pobyt określa się jako „nieregularny”.
Zdarzyło się to niedawno, a więc miałem za sobą grubo ponad czterdzieści tysięcy kilometrów i ładnych kilka lat podróży. Był późny wieczór. Siedziałem na murku przy głównej alei jednego z tych niewielkich, przez nikogo nieodwiedzanych miasteczek pośrodku argentyńskiego stepu. Jadłem słodkie bułki, kiedy podeszło do mnie dwóch dziesięciolatków. Jeden z nich zapytał, dokąd chcę dotrzeć. Zaniemówiłem.
To nie jest tekst dotyczący filtrów ani tabletek uzdatniających. Woda bywa słodka lub słonawa, krystalicznie czysta lub lekko zabarwiona minerałami okolicznych gór. Nie ma jednak wątpliwości, że prawdziwe problemy zaczynają się, gdy jej nie ma… lub gdy nie potrafisz o nią zapytać.
Sprawdzam po raz trzeci: hamulce pracują doskonale, żaden fragment bagażu nie dotyka obręczy ani szprych. Wskakuję na siodełko, naciskam na pedały, rower rusza, ale w dalszym ciągu słyszę, że gdzieś coś dziwnie chrzęści. Jazda staje się coraz trudniejsza i w pewnym momencie tylne koło przestaje się obracać.
Zbliża się południe. Wilgotny wiatr od morza nieznacznie łagodzi palące promienie tropikalnego słońca. Słyszę ryk silnika i za chwilę mija mnie samochód z przyciemnionymi szybami. Pojazd przystaje kilkaset metrów dalej. Kierowca wysiada. Daje znaki, bym się zatrzymał.
Po 350 kilometrach bezludnego stepu dojeżdżam do miejscowości Gobernador Gregores. Wjazd do miasteczka zamknięto rzędem pomarańczowych pachołków. Policjantka w czarnej maseczce zbliża się do mnie na trzy kroki, wymieniamy kilka słów, kobieta wraca do białego kontenera. Słyszę rozmowę telefoniczną: Jest tu mężczyzna na rowerze. Mówi, że potrzebuje wody.
Pomyślałem: jadę w podróż, nie mam zamiaru siedzieć przy biurku. Odpocznę od technologii. Poza tym, ludzie na forach piszą, że w drodze można doskonale obejść się bez komputera. W razie potrzeby zawsze można odwiedzić kawiarenkę internetową.
Musli, liofilizowany gulasz, preparaty z tauryną, napoje izotoniczne — wszystko to bez wątpienia produkty bardzo pożywne. Może nawet smaczne. Pytanie tylko, czy dostaniesz je w wiejskim sklepie typu „mydło i powidło” na głębokiej boliwijskiej prowincji. Odpowiedź brzmi: nie. Zapraszam na krótki kurs gotowania dla rowerzystów długodystansowych.
Chodziło przede wszystkim o węże. Opowieści o przestępczości i innych niebezpieczeństwach Ameryki Łacińskiej jakoś nie robiły na mnie wrażenia. Jednak – myślałem sobie – gdy dojadę gdzieś w nocy, rozbiję namiot, to czy on wystarczy, by uchronić mnie przed wężami?