Zbliża się południe. Tropikalne słońce uderza w kapelusz, w głowę, w ramiona: wydaje się, że świeci ze wszystkich stron. Czarny asfalt rozgrzewa i tak już gorące powietrze, na poboczu zielenieją wysokie trawy. Jest cicho.
Południe wenezuelskiego stanu Monagas nie należy do regionów najgęściej zaludnionych. Przypominam sobie, że kilka minut wcześniej minąłem przydrożny bar: jedyny budynek, jaki widziałem od wyjazdu z miasta Maturin.
Zawracam i nie bez trudu ciągnę rower po poboczu.
Budynek jest stary i niewielki. Ze spenetrowanych wilgocią ścian odpadają płaty farby. Ale cień, w jakim się sadowię, jest równie luksusowy, chłodny i przyjemny, jak gdybym rozbierał rower przed królewskim pałacem. Sekunduje mi dwóch mężczyzn, po dwóch piwach każdy. Młodszy, widząc może moje zmęczenie, może niezdecydowanie, zabiera narzędzia i sam wyciąga oś tylnego koła. Podsuwa mi do oczu dłoń z czymś, co przypomina opiłki metalu.
...