Pierwsza zwrotka piosenki która przychodziła mi na myśl przed pierwszymi prawdziwymi zawodami w sezonie na które miałem pojechać, a na które czekał mój, zlasowany codziennością, mózg. I choćby nie wiem jak sobie człowiek tłumaczył, że taka jest sytuacja, i te trudne decyzje były jedynymi właściwymi, to i tak mózg dąży do upuszczenia stresu, przepalenia go, zmieszania z błotem.
Codzienne treningi nie zastąpią zawodów: tego zrównania z glebą, zmieszania z błotem a potem wstawania z łóżka przez trzy dni z bólem. Po bólu związanym ze wstawaniem przychodzi wyrzut katecholamin od których człowiek jest uzależniony. Żadnym treningiem nie osiągamy takiego stanu. Owszem osiągamy zmęczenie, z czasem przemęczenie, ale reset zarezerwowany jest tylko dla zawodów. Wreszcie one nastąpiły i piszę dla Was relację odbarczony, zmęczony ale wypoczęty, oczekujący następnego wydarzenia sportowego.
Ta Gwiazda miała pod górę – zadziwiające bo przecież gwiazdy są już wysoko. A jednak. Cezary miał naprawdę przeprawę na każdym poziomie organizacji. Poza jednym: przychylnością Lokalsów. Dzięki Samorządom, Wójtom, Strażakom, Policji, Ratownikom – dzięki Ludziom dał radę. Taka postawa, współpraca rodzi niezapomniane wspomnienia, wzrusza, daje siłę, wrażenie że razem możemy wszystko: przeciw żywiołom. Może faktycznie będziemy w stanie skolonizować galaktykę czy wszechświat? Człowiek który wygrał Tour de Pologne, wygrywał i walczył w niezliczonych wyścigach dziś, zamiast grzać się w blasku swoich osiągnięć, dalej walczy: siada na quada i jedzie oznakować trasę, sprawdzać czy jest przejezdna (lub do przejścia) czy wszystko na trasie gra, czy jest bezpiecznie. W nocy zmienia przebieg trasy, bo ulewy tak upłynniają glebę że szlaki stają się niedostępne na kilka godzin przed startem, by rano zjechać na 2 min przed startem zdać relację co dzieje się w terenie, na co uważać, gdzie zwolnić i by puścić peleton.
Myślę sobie pewnie się zdrzemnie bo zmęczony, kilka dni z rzędu to samo bo pogoda nie odpuszcza. Jadę. I co? Widzę Cezarego samodzielnie ogarniającego bufet: biega za jadącymi zawodnikami podając im wodę. A na koniec na mecie dojeżdża by udekorować, przybić żółwika pogratulować. I jeszcze ma siłę na wiecznie podniesiony kciuk do góry. Wiecie: to postawa która budzi szacunek. Taki prawdziwy. Gwiazda która nie boi się ciężkiej pracy, poświęcenia nie tylko dla siebie ale i dla innych - nie mówię tu tylko o zawodnikach: mówię o pracownikach. On teraz na nich pracuje by w przyszłości mogli wrócić do pracy. Jedyne co mogę zrobić w tej sytuacji to pochylić czoła i oddać choć trochę mojej pracy Cezaremu aby kontynuował dzieło. Cezary: zawsze wzbudzałeś moją sympatię, widziałem jak współpracowałeś z innymi przy poprzednich Gwiazdach. Ale to co pokazałeś w tym roku budzi najgłębszy szacunek. Nie pozostaje mi nic innego jak powiedzieć że widzimy się na Gwieździe Północy.
Zaraz zaraz: a gdzie relacja? - zapytacie. Jest. Wczytajcie się, a potem przyjedźcie i napiszcie ją sami w swoich wspomnieniach.
*Piotr Bakal – Lato z Komarami 1980 r.
Oficjalna informacja prasowa
DIABELSKA JAZDA, CZYLI GWIAZDA POŁUDNIA 2020
Na cztery lipcowe dni 150 zawodniczek i zawodników zstąpiło do piekła, by zmierzyć się z górskimi trasami Gwiazdy Południa. Diablak robił wszystko, aby utrudnić dojechanie do mety, zsyłając na peleton skwar, gęstą mgłę i ulewne deszcze. Ale to wszystko było za mało, by pokonać hart ducha zawodników.
Losy tegorocznej Gwiazdy Południa ważyły się do ostatnich chwil. Tylko dzięki typowej dla wielkich sportowców determinacji Cezarego Zamany oraz zaangażowaniu samorządowców ze Stryszawy, Makowa Podhalańskiego, Wadowic i starostwa powiatowego w Suchej Beskidzkiej udało się dopiąć wszystkie szczegóły organizacyjne. Tym samym rozgrywana w lipcu Gwiazda Południa okazała się pierwszą krajową górską etapówką – i kto wie, czy nie jedyną. Trudno się więc dziwić wielkiemu zainteresowaniu tymi zawodami wśród kolarzy. Apetyt podsycały przede wszystkim diabelsko trudne trasy, które przez cztery lata zdążyły rozsławić tę etapówkę.
Gdy się człowiek spieszy…
Punktualnie o 14.00 w czwartek 9 lipca na trasę sześciokilometrowej czasówki wyruszył pierwszy ze 150 startujących. Później już co 30 sekund swoje zmagania rozpoczynali kolejni śmiałkowie, starając się wspiąć na strome stryszawskie zbocza w jak najkrótszym czasie. Dojazd na metę ulokowaną pod hotelem Beskidzki Raj nie należał do przyjaznych: nie brakowało kolarzy, którzy zderzali się ze sztywnym podjazdem i musieli w kilku miejscach podprowadzać rower. Były też pierwsze upadki, będące jak gdyby groźnym, ale wciąż tylko pomrukiem Diablaka, przestrzegającym przed tym, co miało nastąpić podczas kolejnych dni.
Piekielny skwar
Drugi dzień to już przywitanie z górami. I to nie byle jakimi: zawodnicy musieli wjechać na imponujący szczyt Jałowca (1111 m n.p.m.). Oprócz przewyższeń, największy kłopot sprawiał nieziemski upał. Prażące ze wszystkich sił słońce towarzyszyło peletonowi przez cały dzień, a jego palące promienie sprawiały wrażenie, jak gdyby ta największa z gwiazd świeciła tuż nad Stryszawą, a nie 5 milionów kilometrów dalej.
Dzięki uprzejmości wójta gminy Stryszawa, udało się zorganizować honorowy przejazd przez tamtejsze centrum i wśród mieszkańców oklaskujących peleton. Ale kolejne kilometry pokonywane były już przez zawodniczki i zawodników w samotności, w ciszy, z coraz cięższymi nogami i z coraz mniejszym zapasem sił. Tylko nielicznym udawało się zachować siłę, aby na finiszu walczyć jeszcze o urwanie kilku cennych sekund w klasyfikacji generalnej.
Licho nie śpi
W sobotę, w trzeci dzień Gwiazdy Południa, miasteczko rowerowe przeniosło się do Makowa Podhalańskiego. Gromadzące się od rana ponure, stalowo-sine chmury zwiastowały zmianę pogody. Tak, jakby Diablak uznał, że kolarzom idzie za dobrze i za łatwo uporali się z Jałowcem oraz pozostałymi stryszawskimi górami. Na Koskową Górę (867 m n.p.m.) zawodnicy wjeżdżali w gęstej mgle, by później już tylko moknąć. Wraz z każdym przejechanym rowerem, kamienie w makowskich lasach stawały się coraz bardziej obłocone i śliskie. Równie trudno było pokonać piekielnie strome zjazdy. Tylko ci najodważniejsi mogli pozwolić sobie na ich szaleńcze pokonanie. Nagrodą były sekundy do klasyfikacji generalnej.
Trzeci etap był chyba najbardziej niezwykłym etapem: na trasie jeden z kolarzy uszkodził swoją kierownicą… nyple w tylnym kole rywala. Inny zawodnik wjechał na metę z korbą w dłoni. A najostrzejszy, najbardziej agresywny finisz – i to chyba w całej historii Gwiazdy Południa – zafundowały widzom dwie panie, walczące tak zaciekle, że o mało co, a wylądowałyby na krawężniku.
Wadowice – tam wszystko się skończyło
Ostatni etap to zarazem pierwsza wizyta Gwiazdy Południa w Wadowicach. Dzięki zaangażowaniu tamtejszych urzędników, udało się poszerzyć strefę wpływu Gwiazdy o kolejne tereny. Przygotowana na finał trasa okazała się najtrudniejszą: nie tylko ze względu na wszechobecne błoto, ale również z uwagi na stromizny. Królował oczywiście wjazd na Leskowiec (918 m n.p.m.), szczyt górujący nad pozostałymi wierzchołkami Beskidu Małego. Nie wolno było jednak odpuścić – od postawy na tym finałowym etapie zależało przecież miejsce w klasyfikacji generalnej. A dla każdego kolarza dobry wynik w Gwieździe Południa jest powodem do dumy. Stąd więc na trasie niejeden zaciskał zęby, starał się ignorować ból, pchał rower przez głębokie na pół koła kałuże – byleby tylko dojechać do mety. Również i w Wadowicach, kibice na stadionie MKS Skawa byli świadkami niejednego pasjonującego finiszu, gdy zawodnicy wygrywali o długość szprychy.
Pokonanie Gwiazd Południa w tak niesprzyjających okolicznościach było w dużej mierze możliwe dzięki partnerowi technicznemu, firmie AJ’s Fenwicks. Każdego dnia zawodniczki oraz zawodnicy mogli korzystać z serwisu, a nawet zostawić rower na noc do pełnego przeglądu. Tym samym, mimo kilku poważnych usterek, defekt sprzętu nie wyeliminował nikogo z rywalizacji na górskich trasach.
Sponsorem nagród dla zwycięzców w kategoriach wiekowych z podziałem na płeć były firmy GO Sport, AJs Fenwicks oraz producent okularów Goggle Sport.
Aneta Wiatr. Made by WIATR