Wracam z moim stalowym, objuczonym sakwami rowerem, w którym najsprawniejszym elementem jest suport kupiony w szkockiej wsi za grube 20 funtów. Przez Holandię przejeżdżamy w dwa dni, na pierwszej niemieckiej stacji kupujemy weekendowy bilet i odbywamy komfortową, choć naznaczoną dużą liczbą przesiadek podróż pociągami Deutsche Bahn. W niedzielny poranek, po nocy spędzonej na peronie w Dortmundzie (to gruby nielegal), lądujemy na potężnym Hauptbahnhof Leipzig. Jesteśmy głodni jak bezdomne psy, a stać nas najwyżej na chleb tostowy z ogórkiem. Czy próbowaliście kiedyś kupić chleb tostowy i ogórka w niedzielę w Niemczech? Ta potrzeba prowadzi nas na rowerową przejażdżkę po jednym z najciekawszych miast byłego NRD – po Lipsku.
Po ponad dwudziestu latach za sprawą zupełnie przypadkowych splotów okoliczności i znajomości wracam i daję się oprowadzić po mieście jego mieszkance – Irenie, z którą niegdyś śmigałyśmy razem na rowerach po czeskich Beskidach i morawskich pagórkach. Tym razem jeździmy po Lipsku, już bez gorączkowych poszukiwań taniego chleba i ogórków! Za to z dużą ilością świetnej kawy i sztuki, od której w Lipsku trudno odetchnąć – liczba muzeów i galerii jest tu powalająca.



Irena, jako przewodnik, to najlepsze, co mogło mnie spotkać. Mówi do mnie swoim dziwnym językiem, który może jest cieszyńską gwarą, w której dużo jest śląskich słów pomieszanych z czeskimi, a może nie jest to żaden istniejący język, bo przecież nie potrzebujemy żadnego konkretnego języka, żeby się porozumieć. Możemy mówić po polsko-czesko-śląsko-cieszyńsko-niemiecku i też będzie dobrze.
„W zeszłym roku o tej porze Ania i Tomek zaprosili mnie na wycieczkę. Siłą woli i mocą trzech aspiryn w Białą Sobotę (Wielką Sobotę) jednak wstałam i pojechałam na ten bahnhof w Czeskim Cieszynie. Pamiętam widoki na las, góry, banana przed weczerką (mały sklep spożywczy otwarty do późnego wieczora) pod Jaworowym, słońce, stracony głos, československé zakuski (czechosłowackie ciastka) z kawą w cukierni w Łomnej, zjazdy i (oj, te cholerne) podjazdy, siedzenie na trawie w Presso (kawiarnia na zamku w Cieszynie) i zajadanie się krzupkami (chrupkami), popijanie tych krzupek podwójną kawą i lemoniadą i niechcenie, żeby ten dzień się skończył i każde z nich musiało iść do domu” – pisała kiedyś Irena o naszej pierwszej wspólnej jeździe. A potem podzielił nas dystans i granica, bo Irena wyjechała do Lipska, a pandemia skutecznie to przypieczętowała i już nigdy nie udało nam się odbyć takiej świątecznej wycieczki u podnóża czeskich Beskidów. W czasie kolejnych świąt, które spędzała sama w Lipsku, Irena napisała: „Tradycji ma się stać zadość, wstałam więc dziś o tej piątej trzydzieści, ugotowałam kawę i dwa jajka (w końcu święta), ruszyłam w przymrozku w kierunku jezior. W sumie tu, jak i u nas – też były kopalnie, też zalali je wodą, brzozy te same, koleje jak w Solcy. Można się najeździć do woli. Było cicho. Zające, sarny, czaple. Nigdzie żadnej weczerki, żadnej cukierni. Kawa wypita ze szklanki po dżemie. Zamiast czechosłowackich słodyczy była szosa favorit made in Czechoslovakia. Sto kilometrów wspomnień, cieszenia się rowerem i (pomimo wszystko) wolnością i gadania samej ze sobą. Tylko tych ich wyrzeźbionych łyd jakoś tak po prostu brakowało”. Uznałam, że nie można Ireny zostawiać na długo samej i tak oto Irena zmienia się w mojego przewodnika po tętniącym życiem Lipsku.



Najbardziej niebezpieczna ulica Niemiec? Nie sądzę!
Zaczynamy podróż na Hauptbahnhof, czyli dworcu głównym – dokładnie tam, skąd kiedyś przedsięwzięłam rozpaczliwą krucjatę w poszukiwania strawy (Nie Stravy! Ta wtedy nie istniała). Niegdyś największy tzw. Kopf-bahnhof w Europie (pociągi przyjeżdżają i wracają tymi samymi torami, a z peronu na peron przechodzi się po prostu przez główną halę dworca bez ani jednego schodka) w roku 2021 wygrał plebiscyt na najpiękniejszy i najlepszy dworzec w Europie. Jedziemy na wschód w kierunku Eisenbahnstraße, a ja oddaję Irenie pióro, by mogła opowiedzieć o naszej trasie.
O Eisenbahnstraße pisano niegdyś, że jest najbardziej niebezpieczną ulicą w Niemczech, ale opinia ta w tej chwili to bardziej urban legend, jakich wiele w każdym dużym mieście. Wygląda trochę hipstersko, mnóstwo tu arabskich, syryjskich czy tureckich sklepików. Można tu kupić prawdziwy sahlep – budyniowy napój z bulw storczyka, którego nie znajdziesz nigdzie indziej. Sprzedawca opowie Ci łamanym niemieckim, jak to się je u niego w Bejrucie i pokaże na telefonie, jak to się u nich pisze. Dużo starych domów, w których czynsz to relatywna taniocha, ale można tu znaleźć prawdziwe Altbau-perełki – mieszkania z oryginalną drewnianą podłogą, piecami kaflowymi, wysokimi sufitami i sztukaterią. Niegdyś zakazana ulica, teraz modna, coraz droższa i coraz bardziej ekskluzywna nęci wieloma kafejkami i restauracjami. Nie tylko za sprawą gentryfikacji powstają tu lokale, takie jak: Vary – ogromny wybór winyli i kawa, Analog – kawiarnia z pięknym podwórzem, gdzie można odpocząć z dala od zgiełku ulicy, dom japoński Japanisches Haus – fajna inicjatywa, miejsce japońskiego jedzenia i wydarzeń kulturalnych, gdzie można posiedzieć na chodniku, siorbiąc ramen i słuchając muzyki. Dobrze (trochę jak na krakowskim Kazimierzu) poczujecie się w Café dingdong, a Kulturapotheke w pomieszczeniach starej apteki zachłyśniecie się atmosferą przedwojennego baru, tutaj można się wybrać na lunch, bo knajpka serwuje proste dania akurat na porządne drugie śniadanie.
Czas na chillout
Reudnitz to dzielnica na wschodzie Lipska, aktualnie też „im Kommen”, czyli rozchodzi się jak świeże bułeczki wśród poszukujących nowego lokum. Popularna nie tylko za sprawą Clemensa Meyera, współczesnego pisarza niemieckiego, który dorastał w sąsiadującej z Reudnitz dzielnicą Anger-Crottendorf. Koniecznie obejrzyjcie film na podstawie książki Meyera Als wir träumten, czyli Kiedy śniliśmy. To dopiero jest spacer po niedawnej przeszłości, po erze zjednoczenia, czasach pierwszych papierosów, szwendania się po starych fabrykach, kradzieży samochodów i pierwszych klubów techno. A w dzisiejszym Reudnitz można poczilować na przestrzeni byłego dworca Eilenburger Bahnhof, czyli dzisiejszego Lene-Voigt-Park. Popołudniami młodzi wysiadują na ławkach wśród wolno stojących donic z pomidorami, grają w ping-ponga, rzucają psom frisbee i wywijają akrobacje na slacklinie. Kawy można się napić w Espresso Zack-Zack, lody zlizać u Gustava H., a komu za mało zieleni, niech śmiga do ogrodu botanicznego. Nic tylko rozłożyć koc wśród drzew ginko i wypić na spokojnie czarkę zielonej herbaty. Kiedy była ostatnia kawa? Poleca się następnych siedem filiżanek espresso u Czeszki Simony. Dokładnie tak nazwała bowiem swój mały lokalik (7 shots coffee), kiedy dwa lata temu rozkręcała biznes z kawowymi specjałami.Zaczynała jak prawie każdy barista – gotując kawę za darmo dla sąsiadów. Kiedy już przestało starczać jej miejsca w kuchni, rzuciła wszystko i za odłożone pieniądze zamiast auta kupiła królową wśród ekspresów do kawy La Marzocco. Z miejsca-niemiejsca, które wszyscy mijali obojętnie po drodze do dermatologa, wyczarowała mekkę kawiarnianą na scenie Lipska.
Pora na odrobinę architektury. Wielbicieli bauhausu (i Wagnera) zabieramy na osiedle Nibelungenring (czyli Pierścień Nibelungów) w dzielnicy Lößnig. Zbudowane po pierwszej wojnie światowej, kiedy to w Lipsku brakowało mieszkań. Odpowiedzią był właśnie projekt architekta Huberta Rittera, za którego sprawą wyrosła jego nowoczesna wizja mieszkań: budynki w kształcie pierścieni. Przez miejscowych zwany Rundling składa się z 24 domów i 609 mieszkań. Siedząc na ławce w środku najmniejszego z nich, od ścian odbija się echo własnego głosu. A w piekarni na rogu słodko smakuje Bienenstich (niemiecki deser ze słodkiego ciasta drożdżowego z zapiekaną posypką z karmelizowanych migdałów i wypełniony kremem waniliowym, kremem maślanym lub śmietaną).



Jeziora
Stąd już rzut beretem nad jezioro Markkleeberger See, jedno z licznych miejscowego Nowego Pojezierza Lipskiego (Leipziger Neuseenland). Jeszcze do lat 90. XX w. wydobywano tu węgiel brunatny. Potem szlus. Nowa polityka energetyczna diametralnie zmieniła tu krajobraz. Dziury po kopalniach latami zalewano i w taki sposób powstało pojezierze. Myślę o tym za każdym razem, kiedy krążę na rowerze po tych asfaltach, a są ich tu dziesiątki kilometrów równiutkich jak stół i niedostępnych dla samochodów. Przenoszą mnie do Karwiny, Solcy, do opowieści taty, do rodzinnych historii, do historii zaginionych, nieistniejących w świadomości społecznej, do smutku, do zanikania, do historii, których już nikt nie opowie. Rundka dookoła jeziora ma mniej więcej 10 kilometrów – w lecie można do woli najeść się tu czerwonych czereśni, jesienią – też nad innymi jeziorami na pojezierzu – pomarańczowego rokitnika. Dominantą na horyzoncie jego południowego brzegu są dwa olbrzymie kolosy: koparki (muzeum Bergbau-Technik-Park), które widać z daleka, gdy przyjeżdża się do Lipska autostradą. To zawsze jest znak, że „już jest się w domu”, w tym innym, drugim, następnym domu.
Pewnego dnia, kiedy przejeżdżałam przez okolicę, zaczepił mnie opalony mężczyzna, który akurat zamykał bramę do muzeum. Chciał spytać, co to za szosa. Sam też kiedyś jeździł, a legendarny Täve Schur (Gustav Adolf Schur, niemiecki kolarz szosowy reprezentujący NRD, dwukrotny medalista olimpijski, trzykrotny medalista mistrzostw świata, w tym roku obchodzący 90. urodziny) to podobno jego kolega. My wtedy nie mieliśmy takich kasków jak wy. Były czapeczki i tyle. A po co wam te kolorowe skarpety, co to za moda? Za naszych czasów jeździło się w białych skarpetkach frotte! Lubię te jeziora. Jestem nad nimi prawie co weekend. Najpotężniejsze, Störmthaler See, to ponad 20 km do objechania. Czasami brak mi słów, by opisać jego fifty shades of azur. To głębokie jeziora, ich dno dzieli od tafli nawet 50 metrów. Cossi (Cospudener See) to pupil wśród nich wszystkich, ulubieniec mieszkańców i przyjezdnych. Robiący tu jogowe wygibasy nadzy długowłosi młodzi chłopcy to żaden niecodzienny fenomen. Żubry ani sarenki w oborze też nie. Lubię tu wypić cappuccino w Pressoway. Ich zdrowe batony ratowały mnie podczas niejednej rundy bez prowiantu. A po niedzielnej porannej rundce nie ma nic lepszego od posiedzenia pod kasztanowcem w Brot & Kees. Ale my wracamy lasem Auwald w kierunku miasta.
Znajomi, którzy złośliwie komentują mieszkanie w Lipsku (argumentując, dlaczego oni nigdy, przenigdy tak by nie mogli!), jako jeden z powodów podają absencję gór. Mylą się. Nie jest tak źle. Na południu Lipska w dzielnicy Südvorstadt po drugiej wojnie światowej z gruzów powojennych usypano ponad stopięćdziesięciometrową górę Fockeberg. Dowodem na to, że się da, jest Christian Kramer, który rok temu w ramach Everestingu przez 17 godzin jeździł w tę i we w tę i zrobił na niej swoich 369 km. Tak, że tego, moi drodzy znajomi!
Powrót na dworzec
No i już jesteśmy na Karli w dzielnicy Südvorstadt. Karli, czyli ulica Karl-Liebknecht-Straße ciągnąca się z południa miasta do samego centrum. Wieczorami tętni życiem, nie tylko za sprawą takich miejscówek jak kultowy już Feinkost. Kiedyś warzono tu piwo i przechowywano puszki z jedzeniem, dziś o tych czasach przypomina ruchomy neon na jego fasadzie: rodzinka wcinająca zupę łyżkami, znana lipska Löffelfamilie (łyżkowa rodzina). Bacznie obserwują, co dzieje się w mieście, czy filmy w kinie letnim są okej i czy outfity hipsterów dzisiaj pasują.
Jadąc w kierunku centrum, koniecznie zahacz o GfzK, czyli galerię sztuki współczesnej i znajdujący się w niej hotel Paris Syndrom oraz Volksboutique. Pod platanami można tu wypić kawę w kawiarni regularnie zmieniającej nazwę (aktualnie to Das Kapital) lub pójść po chleb do piekarni w ogrodzie. A komu za mało estetyki: wpadnijcie do sklepiku Tschau Tschüssi po prezent lub gadżet – chociażby od lipskiej artystki Slinga.
Jedziemy w kierunku zachodnich dzielnic. Mijamy Sachsenbrücke, czyli most, po którym nie jeżdżą auta, a miejscowi wykorzystują to, jak należy: wieczorami siedząc na chodniku z piwem, skręcanym papierosem, lodami ze stojącego obok samochodziku czy kawą z wagonika palarni RöstGut.
Podążając w kierunku dzielnic Schleußig, Plagwitz i Lindenau mijamy Buntgarnwerke – kiedyś fabryczne zabudowania, dziś mieszkania-lofty zamożniejszych lipszczan, z których okien można obserwować kajakarzy pływających po Białej Elsterze.
Zachód Lipska to synonim architektury i kultury industrialnej. Związane z imieniem Karola Heinego, za którego sprawą w dziewiętnastym wieku jak grzyby po deszczu wyrosły tu fabryki, mieszkania dla ich pracowników oraz niejeden szlak wodny. Dziś tętniąca życiem ulica Karl-Heine-Straße to miejsce spotkań, raj gastronomiczny i kulturalny w jednym.
Będąc w Plagwitz grzechem jest nie odwiedzić byłej przędzalni bawełny, dziś legendarnego ośrodka kultury i drugiego domu niejednego współczesnego artysty: mowa o lipskiej Baumwollspinnerei. Swój atelier ma tu również słynny malarz Neo Rauch, przedstawiciel tak zwanej „Neue Leipziger Schule”. W lecie na terenie Spinnerei odbywają się pokazy kina letniego LURU, parę razy w roku Spinnerei otwiera galerie i atelier dla wszystkich.
Perełką w Spinnerei jest Meisterzimmer. Kto chciałby pomieszkać w nieobrobionych pokojach z industrialnym sznytem byłej fabryki, wśród muz z galerii, kina, teatru czy sklepów ze sztuką, niech tak zrobi! Ciut dalej za Spinnerei nieco schowana jest kolejna perełka gastronomiczno-architektoniczna – restauracja w kształcie kuli ziemskiej spod ręki brazylijskiego architekta Oscara Niemeyera.
Naszym przystankiem jest też Kunstkraftwerk – była elektrociepłownia, w której dzisiaj odbywają się pokazy sztuki immersyjnej. Siedzisz na podłodze, a wokół ciebie na ścianach wyświetlane są obrazy, a sala rozbrzmiewa muzyką. Aktualny temat to między innymi Boomtown – historia lipskiej kultury industrialnej w multimedialnym show. Z muzyką Bacha w tle, oczywiście.
Dość tej sztuki? Dawno nie piliśmy kawy. Ulubioną kafejką w drodze powrotnej jest były rzeźnik (lokal jeszcze do niedawna nosił nazwę Fleischerei) – dziś kawiarnia Dankbar. Bardziej hipstersko się nie da. W środku nadal wiszą haki na mięso, a kucharze czarują tu wyborne smakołyki nie tylko z miejscowego ogródka komunalnego Annalinde. Siedząc na zewnątrz, gapisz się bezpośrednio na mijające cię tramwaje, ale przecież to nic, skoro jest tu tak fajnie.
Słodką wisienką na lipskim torcie niech będzie muzeum sztuk pięknych MdbK – niby betonowy niepozorny kloc, niby jeden wielki stojący szklany kubus, a tyle piękna wewnątrz. Jeszcze tylko chleb tostowy i ogórek na drogę. I znów Hauptbahnhof. Za chwilę rusza pociąg!
***
- Mnóstwo informacji o Lipsku i okolicy wyciągniecie z polskojęzycznego bloga leipzig.travel/lipsk oraz oficjalnej strony leipzig.travel/en/
- Większość opisanych kawiarni, galerii i miejscówek ma swoje strony internetowe lub facebookowe. Warto poszukać, by przed wyjazdem poczuć artystyczny klimat miasta. Poczytajcie też o niektórych z nich w rubryce “Ukryty Lipsk” bloga Leipzig Travel: leipzig.travel/lipsk
- Nasza wycieczka mogła się odbyć dzięki sieci rowerów miejskich nextbike.de/en/leipzig/, ale z zazdrością obserwowałyśmy mieszkańców, jak doskonale wpisują się w klimat miasta ze swoimi oldschoolowymi miejskimi „gratami” po dziadku. Pozazdrościć!
- Naszą trasę znajdziesz na Stravie „bikeBoard” w zakładce Routes.
Tekst powstał we współpracy z Leipzig Tourismus und Marketing GmbH.