Tegoroczna edycja Giro d’Italia mogła wielu kibicom wydać się rozczarowująca. Zaczęło się obiecująco, bo od nokautu Remco Evenepoela (Soudal – Quick Step) w otwierającej wyścig jeździe na czas, ale później więcej emocji wzbudzały informacje o kolejnych wycofaniach z imprezy, a to na skutek kraks, a to – znacznie częściej – zakażeń COVID-19. Po pierwszym tygodniu wycofał się z tego powodu również Evenepoel, który po drodze zdążył koszulkę lidera stracić i odzyskać.
Na walkę liderów trzeba było czekać niemal do końca trzytygodniowego wyścigu. W internetowych komentarzach dominowało wyraźne niezadowolenie, którego nie zagłuszył nawet fantastyczny plot twist na „czasówce” pod Monte Lusari, gdzie Słoweniec Primož Roglič (Jumbo-Visma), uznany wcześniej przez wielu obserwatorów za pokonanego w rywalizacji przez Gerainta Thomasa (Ineos Grenadiers), nieoczekiwanie zdjął różowy trykot z pleców Brytyjczyka.
Europejski wyjątek
Wyniki oglądalności pierwszego Wielkiego Touru w sezonie na pierwszy rzut oka zdawały się oddawać nastroje, wyrażane wcześniej w komentarzach na rozmaitych forach. Względem ubiegłego roku wyścig znacząco stracił na popularności. Ale – tu rzecz zaskakująca – miało to miejsce wyłącznie w Polsce. Na innych rynkach wyniki były stabilne względem poprzedniej edycji lub wyraźnie lepsze od ubiegłorocznych.
Ta różnica w ocenie rywalizacji jest wielce zastanawiająca. W normalnych okolicznościach można by się doszukiwać prawidłowości, że impreza, w której Polska nie ma zbyt silnej reprezentacji, cieszy się naturalnie mniejszym zainteresowaniem. Ale przed rokiem, tak samo jak teraz, biało-czerwone barwy w wyścigu reprezentował wyłącznie Cesare Benedetti (BORA-hansgrohe). Wy...