Rally di Romagna

Przygoda

Wyjeżdżając na etapowy wyścig kolarski, jakiegokolwiek by on nie był rodzaju – MTB, szosa czy gravel, mam pewną wizję tego, jak powinien, według mnie, wyglądać. Dzięki dwudziestoletniemu doświadczeniu wyjazdów, startów, podróżowania na i z rowerem, siłą rzeczy wypracowałem sobie opinię o różnych regionach, krajach czy nawet kontynentach. Zależnie od tego, czego się spodziewam po danym kraju, moje oczekiwania względem imprezy nabierają pewnego kształtu. Wiem, jak się przygotować logistycznie czy w jaki tryb mam wejść. Rally di Romagna, jako że organizowany jest we Włoszech, skojarzył mi się z relaksem, obcowaniem z jedną z najbardziej rozpoznawalnych, ale też oryginalnych, kultur.

Włosi to mistrzowie kuchni, równowagi pracy i życia, wielcy miłośnicy kolarstwa i celebracji każdej możliwej okazji. Jazda do regionu uważanego przez wielu za kuchnię Włoch, do regionu o ukształtowaniu terenu jak na ilustracjach Stumilowego Lasu z Kubusia Puchatka A.A. Milnego, do regionu stabilnego klimatu i wolnego od większych zagrożeń, wydawała się bajeczną opcją. W 2023 r. nad tym idyllicznym obrazem zawisło widmo zniszczenia spowodowanego przez fale opadów i niestety się ziściło, zaburzając spokój ducha. 
Włosi mieszkają w okolicy czynnych wulkanów, w rejonie aktywnym sejsmicznie, u podnóża Alp i Dolomitów. Są narodem doświadczonym w walce z przeciwnościami losu – szczególnie tymi związanymi z naturą. No bo jak inaczej postrzegać społeczeństwo doświadczone historycznie Wezuwiuszem, Etną, trzęsieniami ziemi dochodzącymi do 8 st. w skali Richtera czy nawet bliższe nam wydarzenia związane z wciąż aktywnym wirusem. Każdy kataklizm czy klęska odciskały piętno, ale Włosi się nie poddawali i odbudowywali miasta, wsie, infrastrukturę czy kulturę. Tak jak już wspominałem w jednej z prestartówek pisanych na Facebooku, Rally di Romagna, w związku z lokalną klęską żywiołową, zostało w 2023 r. odwołane, a w 2024 r. wystartowało nieopodal miejsca doświadczonego ulewami i osunięciami ziemi. Niecały rok to zbyt mało, by zrekultywować całe połacie gór, lasów, gruntów, nie mówiąc o ścieżkach czy drogach dla rowerzystów. Są ważniejsze rzeczy. Przeprowadzka startu do Salsomaggiore Terme była koniecznością, ale też powiewem świeżości. Jadąc na miejsce, jeszcze ok. 30 km przed celem, zastanawialiśmy się, gdzie, w tym płaskim terenie organizator chce rozegrać zawody MTB. Dopiero ściana niezbyt wysokiego, ale stromego pasma górskiego wyjaśniła nam wątpliwości. Po pierwszym podjeździe rozpostarł się przed nami bajkowy widok: wiele niedużych wzgórz pokrytych łąkami, lasami, polami uprawnymi, winnicami, gaikami oliwnymi. Pierwsze skojarzenie już wymieniłem: Stumilowy Las, drugie to najsłynniejsza tapeta komputerowa. W Polsce podobne miejsce jest, co dla niektórych może być zaskoczeniem, koło Wrocławia. Piszę o Wzgórzach Trzebnickich. Tyle tylko że koło Wrocławia jest to nieduży areał, a tu w okolicach Salsomaggiore jest to cały region liczący dziesiątki kilometrów kwadratowych. To przecież podnóże Apeninów. Kolejne zaskoczenie to sama miejscowość. Przypominała mi nieco śląskie miasteczka zagubione w Sudetach. Śliczna starówka: drobno skupiona wokół zabytkowego parku ze starymi wielkimi drzewami i różnorodną w kwiaty i klomby łąką. Wokół już regularne miasteczko z mieszanką domostw różnych epok. Śródmiejskie górskie serpentyny, liczne wille, domki czy nawet rezydencje – w różnym stanie, ale wszystkie niemal zabytkowe – przynajmniej ja odnosiłem takie wrażenie. Styl śródziemnomorski niezmienny od setek lat w swej formie potrafi zatrzeć wrażenie wieku. Zachwyciwszy się i zatopiwszy w opisie okolic czy charakteru Włochów, nie mogę nie wspomnieć o tym, co oferuje miasto, pomijając kuchnię czy zabytki. To termy solankowe zlokalizowane w zabudowaniach Palazzo delle Terme Berzieri, zachwycającego swą wielkością i stylem. Nieopodal niego zlokalizowany był start. Mógłbym jeszcze wiele miejsca poświęcić opisowi tego miejsca. Bardzo mi się ono podobało i świetnie się tam czułem. Opisywana idylla nie mogła jednak pozostać nienaruszona. Przyjechaliśmy tu nieco się wysilić, a więc wziąć udział w zawodach. Każdy z nas miał swój cel: ja i Piotr Sozański przyjechaliśmy się pościgać, Zbyszek Mossoczy przyjechał się nie zajechać przed TransBalkan Race, w którym startował dzień po zakończeniu Rally di Romagna, a który opisał w „bikeBoardzie” (# 5/2024). Cele różne, ale w okolicznych górach wszystkie były trudne do osiągnięcia. Dlaczego? Prolog szybko na pytania odpowiedział. Po pierwsze, stromość – górki są jak kopce: zielone, nieduże, ale strome. Podjeżdżasz krótko, ale na co najmniej dwudziestu procentach. I druga cecha – jest ślisko.

Podłoże stanowi glinka bardzo mocno nasączona wodą z obfitych o tej porze roku opadów. I do tego wszystkiego dochodzi głód emocji i ścigania powodowany początkiem sezonu, który w naszym przypadku był nieco nerwowy i zaskakujący losowymi zdarzeniami. To wszystko złożyło się na nasze opinie na mecie pierwszej odsłony Rally di Romagna: było mocno i ciężko. Zbyszek zarzekał się, że zwolni, Piotr i ja nie wiedzieliśmy, czy wytrzymamy narzucone sobie tempo. Prolog sam w sobie nie był specjalnie długi i trudny – najpierw za pilotem należało opuścić miasteczko. Liczne zakręty i przewężenia rozciągnęły stawkę niekoniecznie zgodnie z dyspozycją poszczególnych zawodników. Były przestoje, trochę nerwów w peletonie. Ja startowałem z pierwszej linii, a po jednym z przestojów wylądowałem z tyłu. Zbyszek na odwrót, ale on jest wielki, idzie jak taran w peletonie, żadne potrącenie go nie wybija z narzuconego sobie rytmu, więc wzbudzał u niedużych Włochów respekt i schodzili mu z drogi. Śliskie podłoże szybko zweryfikowało krewkich, którzy już bez gadania zjeżdżali nam z drogi na śliskich zjazdach i technicznych odcinkach. Finałowy odcinek po lokalnym bikeparku był przyjemną formalnością nieco zburzoną błotem zmieszanym z trawą. Liczyliśmy na dobre prognozy pogody.
No więc się przeliczyliśmy co do prognoz. W nocy padało. Poranek za to przywitał nas pięknym słońcem i wzbudził nadzieje na stabilne podłoże. Nie podejrzewaliśmy co nas i rowery, czeka w trasie. Ba, nawet po starcie i na pierwszym podjeździe szutrem przewinęło mi się, że coś nudno będzie. Szybko, bo już na pierwszej sekcji terenowej, przekonałem się o swoim błędnym myśleniu. Tak jak wspomniałem, podłoże jest gliną. Gliną niezwiązaną z głębszymi warstwami gruntu. Miejscami wymieszaną z drobnym kamieniami, miejscami związaną porastającymi trawami. Ale po przejechaniu przez kilkunastu rowerzystów przede mną zamieniała się w mieszankę gorilla tape i pasty ściernej, gdzie glina się kleiła, kamienie szlifowały, a trawa spajała. Do tego dochodziły kałuże niemożliwe do oceny ich głębokości i ewentualnego ominięcia. Błoto po osie. Przypominam o nachyleniach: sporo podjazdów i zjazdów z buta, bo niemożliwych do jazdy w tych warunkach. Dało mi to nieco do myślenia na temat powodów zeszłorocznych powodzi. Glinka jest słabo przepuszczalna dla wody. I słabo związana z głębszymi warstwami gleby. To przepis nie tylko na destrukcję roweru. Na metę dojechałem zmęczony. Piotr też, a Zbyszek zadowolony, bo, co prawda, z tyłu stawki jak na siebie, ale: „jechałem jedną nogą”.

Niestety, jak jestem zmęczony to bywa, że zaniedbuję regenerację. A i na lokalne „złote” przychodzi ochota nie do powstrzymania. Przytomnie zakończyłem na jednym małym, ale i to wystarczyło. Zwiedziony tylko czterdziestoma ośmioma kilometrami zapomniałem o wilgotności powietrza, śliskości i nachyleniu „puchatkowych” górek. Zapomniałem o wodzie mineralnej i właściwym odżywianiu. Rachunek przyszedł już na pierwszym podjeździe, gdzie z pokorą odbierałem naukę o znaczeniu regeneracji i PESELU. Dojechałem, ale ta żółta kartka dla postępowania po wyścigu została właściwie przyjęta. Resztę dnia spędziłem na wodzie, sokach i jedzeniu małymi porcjami. Pomogło?
No inaczej być nie mogło. Ogień od samego początku, euforia po każdym szczycie, ostrożnie, ale pewnie na zjazdach. Choć z tą pewnością to nie do końca: zauroczenie okolicznymi widokami, udzieliło mi się beztroską i ułańską fantazją, która skończyła się spektakularnym slidem w zakręcie. Podpartym i wyprowadzonym. Po usłyszeniu owacji za ewolucję nerwowość szybko zniknęła i zamieniła się w zbytnią pewność siebie. Zakończona brutalnie na kolejnym zakręcie, a dokładnej na jedynym słupie w okolicy: ostatnim relikcie lokalnej telefonii stacjonarnej. Szczęśliwie bez strat i ofiar. Po rollercoasterze emocji i nieplanowanych ewolucji od razu następował szosowy podjazd szybko przywracający właściwy rytm i tempo jazdy zgodne z możliwościami. Kubeł zimnej wody na gorącą głowę. Spowolnienie na znanym już bikeparku, ale wymuszone warunkami podłoża: popadało nieco znowu i bikepark przypominał bagno Shreka. Niezrażony warunkami rower na plecy i biegiem do celu. Wyprzedzałem bezsilnych już rowerzystów, nieprzyzwyczajonych do tego rodzaju warunków południowców czy, oswojonych z MTB, szosowców. W przypływie dobroci serca, zapomniawszy chyba, że to wyścig, popuściłem Austriakowi, którego ciągnąłem na kole kilka kilometrów dojazdu do mety. Nie wiedząc do końca, w którym miejscu stawki jestem, straciłem w ten sposób trzecie miejsce.

Finałowy etap to mix dotychczasowych odcinków. Zwykle odwróconych swym przebiegiem względem dni poprzednich. Jednak to, co najbardziej zapadło mi w pamięci, to długi singiel brzegiem rzeki wijącej się pośród pól i zagajników leśnych. Przebieg rzeki wyznaczał lustrzany przebieg singla, dając olbrzymią satysfakcję z przejechanych kilometrów. Płynnie, flow, zakręty pokonywane w tempie, lekkie poślizgi nadawały pikanterii jeździe w zwartym szeregu.
Rower wyznacza nam miejsca, które odwiedzamy, zwiedzamy, poszerzamy swoją znajomość świata i mieszkańców. Niezależnie od tego, czy rower, czy co innego Cię do tego zachęci: polecam odwiedzić okolice Salsomaggiore i podnóża Apenin. To przepiękne miejsce, pachnące ziołami, wyśmienitą kuchnią, oferujące wypoczynek czy regenerację w termach i wodzie o leczniczych właściwościach. I to, co dla nas ważne i wokół czego kręci się nasz świat: dobrze zorganizowane zawody w przyjaznej atmosferze z rowerzystami z całego świata. 

Przypisy