Wild Bear MTB Stage Race 2024 r.

Przygoda

Tak jak w przypadku greckiego interioru, będącego, w wymiarze turystycznym, nieco w cieniu wybrzeża i wysp (o czym pisałem we wrześniowym numerze „bikeBoard” w 2018 r.), tak Serbia jest również nieco w cieniu turystycznym swoich postjugosłowiańskich sąsiadów.

Moja pierwsza wizyta w Serbii była też moją pierwszą samodzielną wyprawą samochodową. Jechaliśmy razem z Olą – moją wtedy narzeczoną, a dziś żoną – w 2007 r., i nieco wystraszeni, przyjechawszy na granicę ok. północy, zostaliśmy przywitani płynną polszczyzną (tak nam się wtedy wydawało) przez celnika. Trochę to rozładowało nasze lęki, ale wjazd w kraj zniszczony wojną, która zakończyła się w tej okolicy dopiero ok. 1999 r., a więc niecałe osiem lat wcześniej, był mocnym nocnym przeżyciem. Kraj, już wtedy, przy pierwszym naszym spotkaniu, wydał mi się piękny: zniszczone drogi, widoczne tu i ówdzie powojenne ślady nie zamazywały uroku położenia traktów wijących się zboczami na półkach skalnych, przebiegających tunelami (znanymi mi z relacji kolegi służącego w wojsku i mającego za sobą epizod służby na misji NATO w dzisiejszej Serbii), czy trawersujących zbocza wzgórz i gór, otwierając przepiękne panoramy na okolice. W owym czasie turystyka niemal nie istniała w tym rejonie, usługi z tym związane również, więc przejazd przez Serbię, poza krótkimi zatrzymaniami na dzikich punktach widokowych czy w sklepach po jakiekolwiek zaopatrzenie, ograniczył się do przejazdu samego w sobie. Wtedy naszym celem była Słowenia i jej stolica – Lublana, która już była w UE i prezentowała zupełnie inny poziom życia. Nietknięta wojną, wspomagana historycznie przez Austrię, zamieszkana przez wierchuszkę wojskową i cywilną byłej Jugosławii, zachowała wszystkie zabudowania i infrastrukturę w idealnym stanie, ograniczając swoje występy wojenne do dziesięciu dni i kilku pokazowych zasadzek na granicy na wrogie wojska. Niemniej już wtedy, jako młody człowiek wiedziałem, że chcę to miejsce poznać. Że Serbia to nieodkryty, przyrodniczy i turystyczny skarb. Tajemniczy i niedostępny, historycznie doświadczony, z licznymi artefaktami przeszłości, świadectwami różnych kultur: wypędzonych, wymarłych, wymordowanych czy przetrwałych do dziś, ale doświadczonych wojną, naznaczony jej bliznami i traumami. Jak z polskiego podwórka niedostępne o trudnej i pięknej historii wydają się nasze Bieszczady i Beskid 
Niski, gdzie znajdziemy ślady po Łemkach, prawosławiu, islamie, wojnie, wypędzeniach, mordach, akcji Wisła i wielu innych: i pięknych, i bolesnych zdarzeniach.


Nasza kolarska pasja, trening i osiągnięcia to jedno. Drugim jest to, na co pasja, jakakolwiek ona by nie była, otwiera oczy, i o czym dziś swoim córkom opowiadałem, relacjonując wyjazd na Wild Bear MTB Stage Race. Pasja to nie tylko wąska specjalizacja. To również wyjazdy, poznanie kultur, ludzi, miejsc, historii. To świadomość otaczającego świata. To w końcu przekłada się na wrażliwość i właściwe decyzje w życiu prywatnym. Zaszczepiając w dzieciach miłość do sportu, do samodoskonalenia, rozwoju, otwieramy im oczy na otaczający świat. Wygaszamy lęki przed poznaniem nowego. Tego smartfon czy AI nie zapewnią. Córki mają pasje w innych sportach, ale też dających i otwierających możliwości poznawcze. Być może ten wstęp nie do końca odpowiada standardowemu wprowadzeniu z relacji z zawodów, wydaje mi się jednak, że wraz z przekazem sportowym warto opisać, wspomnieć o tym, co w głowie się dzieje. Do czego może prowadzić zwykłe kręcenie korbą w lycrze. Efekt motyla.



Wild Bear MTB Stage Race ma miejsce w Parku Narodowym TARA na pograniczu Serbii oraz Bośni i Hercegowiny. Od granicznej miejscowości Basta Banija, położonej na wysokości ok. 350 m n.p.m., trzeba wyjechać na wysokość ok. 1050 m n.p.m. do Mitrovacu. Jazda pięknie położoną drogą, której opis już wplotłem we wstępie. Zresztą właściwie większość dróg górskich w Serbii tak wygląda, niezależnie od ich klasy. Mitrovac to nic innego jak górska osada służąca już głównie turystyce. Pewne charakterystyczne cechy starej zabudowy wskazują, że była to początkowo osada pasterska, z czasem przekształcona bardziej w punkt turystyczny dla studentów i lokalnej społeczności. I do dziś pełni funkcję społeczną, będąc miejscem dla studentów czy turnusów terapeutycznych. Powstały tu też luksusowe ośrodki: dwa ładne, wygodne hotele z wyśmienitą lokalną kuchnią i usługami odnowy biologicznej. To niezwykłe miejsce z niepowtarzalnym klimatem i oszałamiającymi widokami. Doskonała baza wypadowa na wycieczki do otaczającego go Parku Narodowego Tara. Aby wjechać do Mitrovacu, należy zapłacić za wjazd do Parku 300 dinarów, czyli ok. 7 zł, minąć znak z misiem ostrzegającym o możliwości spotkania z tym sympatycznym zwierzem. Pierwszego dnia ryzyko określane na znaku jako średnie ostatniego dnia osiągnęło poziom bardzo wysoki. Zapłata upoważnia nas do przejazdu wszystkimi drogami udostępnionymi dla ruchu samochodowego, włącznie z większością szutrów: przepięknie położonych i prowadzących chyba w każde najpiękniejsze miejsce.

Bardzo duża część parku jest w prywatnych rękach. Oznacza to dość liczne domki letniskowe i osady postpasterskie, zbudowane z drewna w charakterystycznym lokalnym stylu. Jadąc poszczególne etapy tymi drogami, poza doznaniami sportowymi i standardowym bólem mięśni nóg, mieliśmy bóle karku od kręcenia głowami w każdym kierunku. Jadąc drogą jak w Izerach, nagle znajdujemy się w miejscu bliźniaczym do Połoniny Caryjskiej, by po chwili jechać kwietnymi łąkami o oszałamiającym zapachu górskich ziół, takimi jak zapamiętałem z Pienin lat 80. ubiegłego wieku. Ból karku szczególnie doskwierał Krzyśkowi, który kilka dni przed wyjazdem uległ wypadkowi rowerowemu, sprawdzając odporność głowy i twarzy na kontakt z gruntem. Pozostały mu po tym zdarzeniu naciągnięcia mięśni, które teraz odczuwał. Zresztą to nie był łatwy czas dla Krzyśka, bo pojechał na zawody z bolesną kontuzją stopy, uniemożliwiającą mu niemal całkowicie chodzenie. Tam, gdzie ja wolałem pchać, on musiał przepychać lub mielić, co było szczególnie trudne na łąkach i stromych luźnych podjazdach. Część odcinków etapów była prowadzona „na dziko”, po udrożnieniu, oczyszczeniu, skoszeniu traw, aby poprowadzić ciekawym technicznym odcinkiem bądź zjazdem lub w miejsce otwierające perspektywę na wspaniały widok. Meta jednak przychodziła za szybko. Pomimo przeciwności żal było kończyć etap i z przyjemnością czekało się na następny. Z przyjemnością, bo dbałość o startujących, o oprawę, o organizację, była na najwyższym poziomie. Dawno nie spotkałem się z tak serdecznym klimatem. Tego rodzaju wrażenia pamiętam z pierwszych edycji Bike Challenge, MTB Trophy czy Transcarpatii, gdzie w namiocie restauracyjnym czy na polu namiotowym wszyscy podzielali pasję: i organizatorzy, i załoga, i startujący. Dopełnieniem tego jest charakter Serbii i jej gospodarki: niezwykle kolorowej, pozytywnej, z milionem sklepików, stoisk, punktów usługowych, które u nas niestety już wymarły zabite przez normy i jednolity unijny rynek. Dzieci na boiskach, gdzie trawa nie ma szans się utrzymać czy zregenerować, młodzież i dorośli na boiskach do koszykówki, na rowerach, w tawernach starszyzna kontempluje wolny czas. Czas, który u nas już odszedł, a tam wciąż jest dostępny. Zero smartfonozy, mimo że jest dostępna. Rodzinne pensjonaty witające wynajmujących domowymi wypiekami, produktami własnych gospodarstw i smakami przypominającymi dzieciństwo, lub, jak kto woli, wysoką jakością lokalnej produkcji niezabitą masową turystyką, normami i pozwoleniami. Wild Bear MTB Race to jak przeniesienie w czasie. Do miejsca żywego, serdecznego, niespiesznego. Co nie oznacza, że powolnego. Zawodnicy też walczą, tempo z przodu mocne. DMT Racing team z Włoch czy Lukas Kaufmann i Sonke Wegner, reprezentanci Niemiec i Austrii. Mocnym polskim akcentem był występ i zwycięstwo Sabiny Rzepki w kategorii solo pośród kobiet. My, team „bikeBoard” (Przemysław Maciejowski i Krzysztof Dyńka), ukończyliśmy wyścig na piątym miejscu w kat. M4. Ale ważniejsze było poznanie tego miejsca bliżej, odkrycie nieodkrytego, posmakowanie niezwykłej kuchni, poznanie wspaniałych ludzi i wzięcie udziału w wyścigu na najwyższym poziomie organizacyjnym i w przepięknym miejscu. Serbia i organizowany tam wyścig mają bardzo wiele do zaoferowania. Mimo że kraj niewielki, a wyścig wydaje się krótki, to jednak dzień przed pierwszym etapem proponuje wspólną zapoznawczą jazdę po trasach zawodów (być może mało kto pamięta, ale polski Bike Maraton w początkowych latach funkcjonowania też w dzień przed startem proponował wspólny objazd trasy i wiele wydarzeń od piątku do niedzieli), a po zakończeniu zawodów wspólną imprezę do dnia następnego, sponsorowaną przez producenta lokalnego trunku Klekovaca o składzie dalekim od izotoniku. Całość trwa więc 5 dni. Gorąco zachęcam planujących wyjazd do Serbii do wzięcia udziału w Wild Bear Race. Warto zaplanować go na co najmniej 5 dni, a najlepiej dłużej, aby już spokojnie zobaczyć i doświadczyć gór, wędrówek szlakami, wygrzać się na plaży nad zalewem, przepłynąć się łodzią lub zwiedzić podziemną infrastrukturę: powojenną i dwóch zapór wodnych, znajdujących się w okolicy Parku Narodowego TARA.

Przypisy