TRANS BALKAN RACE
TBR udało się wcisnąć w kalendarz w tym roku, chociaż nie było łatwo – na tydzień poprzedzający wyścig byłem zapisany już rok wcześniej na włoską etapówkę MTB, Rally di Romagna, rozgrywaną w tym roku w okolicach Parmy. Do Włoch pojechaliśmy z Przemkiem kamperem. Czterodniowy wyścig pojechałem bardzo spokojnie, prawie treningowo, ze świadomością, że po ostatnim środowym etapie RdR mam niecałe dwie doby na regenerację przed startem w Trans Balkan Race. W drodze powrotnej do Polski Przemek miał mnie zostawić w Słowenii, na starcie TBR, i wrócić samotnie do domu. Tak też zrobił.
Do Sežany dotarliśmy w przeddzień startu, na wieczorny briefing. Rejestracja, odbiór trackera, zostawienie bikeboxa do transferu na metę i odprawa poszły bardzo sprawnie. Międzynarodowe towarzystwo, zaprawione w rowerowych ultra – widać było od razu, że nie ma tutaj przypadkowych ludzi. Wszyscy mówili z niepokojem o pogodzie. Od kilku dni padało. Prognozy zapowiadały na kolejny dzień opad 100 mm w ciągu pierwszych 9 godzin jazdy. Grubo. Do tego podłoże mocno nasycone wodą. Poranny start zapowiadał się mokry.

Ruszyliśmy w deszczu o 9:00. Ponad setka bikerów, ubranych od stóp do głów w przeciwdeszczowe ciuchy. Tempo szybkie, zdecydowanie za mocne jak na minimum 5 dni jazdy non stop. Postanowiłem się nie podpalać, tylko spokojnie jechać swoje. Kilka osób odskoczyło, cisnęli mocno po kałużach. Membrany działały tylko przez chwilę, w strugach wody spod kół i mocnym opadzie z góry nawet najlepsze nie dawały rady. Po kilkudziesięciu minutach byłem kompletnie mokry, ale miałem komfort termiczny. Pierwszy konkretny wspin zaczął się na 18. kilometrze. Deszcz trochę zelżał. Podjazd pod Slavnik 1028 m n.p.m. we mgle i chmurach, bez widoczności, potem mokry i śliski zjazd. Jechałem w czubie, cały czas w top 10, kontrolując i znając swoją pozycję. Kolejne kilometry przez Słowenię to jazda góra–dół, na wysokości 400–1300 m n.p.m., kilkukilometrowe podjazdy i zjazdy w wi...