Hasło „weź lampki” i podróż koleją często wróżą przygodę.
Stoimy na szczycie już dobre dziesięć minut. Pot, który przed chwilą na podjeździe zdawał się wypalać mi dziury w koszulce, teraz stał się lodowaty i zaczynam zimnymi dłońmi wyszarpywać kurtkę upchaną na samym dnie torby podsiodłowej. Nerwowo rozglądamy się za pozostałymi towarzyszami naszej włóczęgi i nabieramy przekonania, że mogło się stać najgorsze: idą z buta. Jeśli tak, mamy przewalone, bo delikatne popołudniowe słońce tu na szczycie jest bezsilne wobec chłodu, który przynosi wiatr gnający tu ponad szczytami Jeseníków. Prywatnie do opisania tego chłodu użyłabym niecenzuralnego sformułowania, ale tu napiszę, że było naprawdę zimno. W końcu się pojawiają, a to oznacza, że przyszedł czas na smażony ser i piwo. Nareszcie.
Šerák ma wysokość 1351 m n.p.m., a to oznacza, że jest o 100 metrów wyższy niż Skrzyczne w Beskidzie Śląskim. To konkretna góra, na którą można wybrać się na rowerze enduro i nieźle się na nim uszarpać podczas zjazdu. My wjechaliśmy tu na przełajówkach. Kiedy w końcu zjemy ostatnie kęsy smażonego sera i dopijemy ostatni łyk piwa w schronisku, trzeba będzie z niego jeszcze zjechać. Stokiem narciarskim, gdyż to najłatwiejszy zjazd, jaki można tu wybrać! Dla człowieka z szosy jednak może to być przeżycie powyżej granicy wytrzymałości psychicznej, nawet jeśli ma sprawne tarczówki – jest stromo!
Skąd się tam wzięliśmy?
„Może Jeseníky z noclegiem?” – Tomek napisał na Instagramie. Wieczorem spakowałam podsiodłową Apidurę: kurtka, komplet ciuchów na zmianę, coś do spania, pompka, dętka, narzędzia, aparat, żelki i paczka gotowych gofrów z Lidla. Rano dorzucam jeszcze trzy bułki. Godzina drogi pociągiem do Opola, stamtąd Tomek zgarnie mnie samochodem i ruszymy na południe. Biedronka w Paczkowie pozwala nam zaopatrzyć się w czekoladę i mikrofibrowe szmatki, które posłużą nam wieczorem za ręczniki. Jesteśmy gotowi.



Parkujemy na małym żwirowym parkingu w Pokrzywnej. Stąd wieczorem w zupełnych już ciemnościach rozpoczniemy ostatni podjazd do schroniska na Biskupiej Kopie, gdzie załapiemy się jeszcze na piwo, które właścicielka naleje nam ukradkiem już po zamknięciu baru.
Dołączają do nas Błażej i Ewelina. Wpinamy koła, zaciągamy paski przy podsiodłówkach, rzucamy jeszcze kilka razy patyk bezpańskiemu psu, który uznaje, że świetnie nadajemy się do zapewnienia mu odrobiny rozrywki – wyglądamy na miłych turystów. Zostawiamy trochę rzeczy w samochodach, by nie targać całego dobytku po górach. Na szczęście nie wpadam na genialny pomysł pozbycia się mojej puchówki, ona zostaje ze mną – bez niej, na Šeráku i podczas długiego zjazdu później, byłoby bardzo nieprzyjemnie. Góry to góry.
Pachnące lasem szutry
Startujemy asfaltem z Pokrzywnej, delikatnie pnąc się w górę, mijamy Jarnołtówek, gdzie zaraz za skrzyżowaniem mieści się pizzeria prowadzona przez Włocha, w której wielokrotnie pochłanialiśmy posiłek w drodze powrotnej z Rychlebskich Ścieżek – to bardzo niedaleko. Przekraczamy czeską granicę i odbijamy do miejscowości Zlaté Hory. Tam w bankomacie przy głównej ulicy zaopatrujemy się w czeskie korony – mogą się przydać. Zawracamy i gładkim asfaltem zjeżdżamy w stronę Polski, znów przekraczamy granicę, choć nikt nie wie, kiedy dokładnie to następuje i przez parę kolejnych kilometrów przemierzamy ojczyste ziemie, raz pnąc się w górę, raz spadając łagodnie w dół. Asfalty robią się coraz węższe, aż w końcu wpadamy na pierwszą leśną szutrówkę, która ze zwykłej żwirowej drogi zmienia się wkrótce w szeroką górską drogę usłaną jesenickimi kamieniami. Na 33-milimetrowych oponach z bieżnikiem, z ciśnieniem w okolicy 40 psi, jedzie się w tym terenie jak na starym góralu. Sztywny widelec naprawdę świetnie sobie radzi i jedyne, czego czasem brakuje, to miększych przełożeń, których napęd 1x11 w cyklokrosowym rowerze niestety nie zapewnia. Góry to góry, tutaj trzeba mieć nogę.
Rejvíz – wieś dla zmyślonych przyjaciół
Wypadamy z lasu na asfalt, poznaję miejsce – droga prowadząca przez urokliwą wioskę Rejvíz, przez którą wielokrotnie przejeżdżałam, będąc tu na szosie. Wizyta w tej położonej w górach na wysokości około 800 m n.p.m. osadzie wymaga kilkukilometrowego podjazdu, niezależnie od wybranej drogi. Otoczony lasami, z drewnianą zabudową Rejvíz jest jednym z najulubieńszych zakątków tej części Wysokiego Jesionika – pod zielono-białym Penzionem Rejvíz każdy szanujący się kolarski romantyk robi sobie zdjęcie. Naprawdę trzeba wydeptać sporo metrów w pionie, aby się tu dostać. W nagrodę można zjeść czosnkową zupę w tutejszej gospodzie, której krzesła mają na oparciach wyrzeźbione podobizny różnych osobistości. My jedziemy dalej, olewamy gładki asfalt drogi prowadzącej przez Rejvíz i znów wpadamy do lasu, trochę podjeżdżamy, trochę trawersujemy zbocza, przemieszczając się po poziomicy, delektując się górską scenerią. Przyglądamy się lasom, które po tej stronie granicy też dosięgły działania drwali, kůrovec – mówią Czesi, kornik – tłumaczę; Rychlebskie, które znaliście sprzed paru lat, nie istnieją – las zniknął, zostały tylko niewielkie połacia. Kiedy w końcu wyjeżdżamy z lasu i otwierają się pola, przed nami ukazuje się ciemnozielony masyw Šeráka.
Šerák – kochaj albo rzuć
Jest już pierwsze zmęczenie, zatrzymujemy się kilka razy po drodze, ustawiając sztycę Eweliny – urok stalowych ram – nie zawsze lubią się ze sztycami. Jesteśmy coraz wyżej, w końcu zjeżdżamy do miejscowości Adolfovice i stamtąd rozpoczynamy wspinaczkę na nasze najwyższe w tym dniu wzniesienie. Zaczynamy przyjemnym asfaltem, który staje się coraz węższy, chowając się w ciemnym lesie, po jakimś czasie asfalt zmienia się w szutrówkę, a ta w końcu w górską kamienistą drogę. Ten szlak jest najtrudniejszym w ciągu naszej dwudniowej włóczęgi: stromy i kamienisty, powoduje, że łatwo można stracić prędkość i ostatecznie być zmuszonym do zatrzymania. Jeśli macie tubelessy, zredukujcie tutaj ciśnienie – będzie dużo łatwiej i być może uda się Wam podjechać bez podparcia, w przeciwnym razie, na wysokim ciśnieniu, czeka Was szarpanina i marsz z rowerem przy nodze. Šeráka można w tym miejscu znienawidzić: im wyżej, tym robi się trudniej, a droga zdaje się nie kończyć. Szczyt porasta kosodrzewina i każdy wita ją z ulgą, bo ona oznacza, że za chwilę będzie schronisko. Do tego momentu albo towarzyszyć Wam będą przekleństwa, albo wpadniecie w totalną górską euforię. Walka z tym szlakiem na cienkich jak parówki oponach to przeżycie, które nie może się z niczym równać. Zjazd z Šeráka po trawiastym stoku narciarskim też trwa dobrych parę minut i albo kompletnie Was sponiewiera, albo przyprawi o najszerszy uśmiech, o jaki można podejrzewać rajdera poruszającego się na rowerze z kierownicą barankiem. To downhillowa retrospekcja prosto w lata osiemdziesiąte!
30 kilometrów w dół
U podnóża Šeráka niepewnie spoglądamy na zegarki i słońce, które jak w bajce o Żwirku i Muchomorku mości się już wygodnie do spania na najwyższych choinkowych gałęziach. Rezygnujemy z planowanego podjazdu pod „Lesní Bar” nad miejscowością Lipová Lázně, w którym klient obsługuje się sam, zostawiając należność za spożyte napoje w „skarbonce” (na portalu Tripadvisor „Lesní Bar” otrzymał 5 gwiazdek) i tocząc się cały czas z góry przez wiele kilometrów, docieramy do Jeseníka. W Jeseníku zjazd się nie kończy, tak naprawdę biegnie ponad 30 kilometrów aż do granicy z Polską przed Głuchołazami. My jednak w miasteczku robimy ostatnią przerwę, gdyż tu otwarte są jeszcze supermarkety, a nam zaczyna poważnie burczeć w brzuchach. Chipsy, izotonik w postaci bezalkoholowego piwa, Kofola i jakieś wafelki, żeby uzupełnić spalone kalorie. Po wyjeździe z miasta włączamy już lampki i toczymy się do granicy. Przed granicą wpadamy w teren i znów robi się wesoło, bo, jak wiadomo, jazda lasem po ciemku zawsze ma w sobie element przygody. Przy samochodzie przepakowujemy torby, dzwonimy do schroniska na Biskupiej Kopie, aby zaklepać ostatecznie noclegi i upewnić się, że naleją nam jeszcze piwa, żegnamy się z Błażejem i Eweliną, którzy wracają do domu i rozpoczynamy ostrą wspinaczkę do schroniska. Podjazd na Kopę nie jest na szczęście trudny technicznie i jest gładką szutrówką, której jedynym mankamentem jest nachylenie – po 100 kilometrach górskiej terenowej tułaczki jest nam trudno. Sam szczyt Kopy jest łysy, zostały na nim pojedyncze buki, wszystkie świerki zniknęły. Gasimy nasze lampki i przez chwilę przyglądamy się niebu. Odległe miasta nie zanieczyszczają światłem czerni nocy i gdyby nie fakt, że się spieszymy, by zdążyć przed zamknięciem schroniskowego baru, zostalibyśmy dłużej, by gapić się na gwiazdy. To naprawdę piękna noc.



Dzień drugi, bardziej asfaltowy
Rano zamawiamy śniadanie, płacimy za nocleg i ruszamy na kolejną rundę. Zjazd z Kopy psują tylko odwodnienia wbudowane w drogę, które dzień wcześniej regularnie wytrącały nas z rytmu wspinaczki pod schronisko. Znów wysypujemy niepotrzebne graty do samochodu i zahaczając o Czechy, wyskakujemy znów w Polsce i ruszamy w kierunku Głuchołaz. Omijamy miasto, opuszczamy asfalt i wpadamy do lasu. Pniemy się pod Przednią Kopę – niewielkie wzniesienie ze schroniskiem, wieżą widokową i kamiennym kościółkiem ukrytym w lesie na skałach – to kaplica świętej Anny. Spod kaplicy prowadzi terenowy zjazd, który znów daje nam mnóstwo radości, gdyż wcale nie jest łatwy. Jednak żeby dołożyć sobie atrakcji, zaraz potem wpadamy na fragment Złotych Ścieżek w Głuchołazach, którymi zjeżdżamy, wykorzystując ich bandy i serpentyny. Jazda nimi na przełajówce z dyndającym z tyłu ogonem trochę załadowanej podsiodłowej torby nie należy do najłatwiejszych – tętno idzie w górę, a oddech wyraźnie na tym zjeździe przyspiesza – będzie się Wam podobało!
Trailówki z barankiem
Od drogi Głuchołazy-Jeseník zaczynamy długą pofałdowaną drogę w kierunku Rychlebskich Ścieżek, jedziemy wąskimi drogami między domami, kiedy opuszczamy wioski, droga wiedzie pagórkami wśród łąk. Nogi są dziś leniwe, wyraźnie dostały w kość poprzedniego dnia i wleczemy się strasznie, komentując swoją słabość. W końcu zaczyna się las, asfalt pokrywa się korą pozostawioną przez drwali i wkrótce ukazuje się nam charakterystyczny drewniany znaczek z zielonym rowerkiem – Rychlebskie Ścieżki. Jak Wam się podoba zjazd Superflow na gravelu? Bo dla nas jest super! Kiedy dojeżdżamy do Černé Vody, Tomek ma wyraźnie przyspieszony oddech, wypieki na policzkach i szalony wzrok, ja muszę wyglądać podobnie. Tego już nam nikt nie wykreśli z życiorysu – Superflow na kierownicy z barankiem! Personal recordów jednak nie było. Innym razem...
Są fale
Przelatujemy przez wieś bocznymi asfaltami na jedno auto, machamy ludziom przy domach i rajderom na trailówkach. Tomek jest autorem naszej trasy i poprowadził ją absolutnie bezbłędnie, ale nie mógł mieć świadomości, co czaiło się zaraz obok niej, jeśli nigdy tu nie był. To tajny spot strudzonych łojeniem po Tajemnym, Mramorovym czy Wielorybie rowerzystów – Zatopený lom Rampa. Zalany wodą dawny kamieniołom jest idealnym miejscem, żeby trochę popływać lub poskakać do wody z dużej wysokości – pionowe granitowe skały stanowią tu nie lada atrakcję i nawet jakiś gorliwy miłośnik skoków opisał białą farbą wysokości poszczególnych stopni. My nie skaczemy. Na granitowym brzegu robimy piknik i pochłaniamy resztki jedzenia, jakie mamy ze sobą. Za parę kilometrów, w miejscowości Žulová, do której jedziemy błotnistą leśną ścieżką, czeka na nas kawa i ciastko. Ten fragment wyjątkowo dał nam w kość, bo był mokry i wyboisty, ale stanowczo bardziej satysfakcjonujący niż asfaltowa droga biegnąca parę kilometrów dalej.
Pętla czasoprzestrzenna
Za miastem jeszcze chwilę jedziemy asfaltem, ale wkrótce wpadamy w góry i zaczyna się najpiękniejszy fragment naszej wędrówki przez Jeseníky – szutry i polne drogi, pachnący wilgocią świerkowy las, strumienie, małe urocze domki wrzucone w zaskakujące zakątki, zupełny brak ruchu, ludzi i hałasu cywilizacji. Tam podjazdy nagle zupełnie przestały nas męczyć, gdyż jazda przez te tereny była najczystszą przyjemnością, kwintesencją tego, co kochamy w tego typu jeżdżeniu: brak pośpiechu i zupełne zagubienie w przyrodzie. Świerszcze brzęczące w trawach i szum naszych cienkich opon toczących się po drobnych kamyczkach. Tego dnia nie zdobywaliśmy wysokich gór, wspięliśmy się ledwie powyżej połowy wysokości Šeráka, ale góry tu były zupełnie puste. Kiedy jest się w takich miejscach, włącza się w głowie takie marzenie, żeby wpaść w jakąś pętlę czasoprzestrzenną i nigdy z tego miejsca nie wyjechać. Jechać godzinami, spać gdzieś w hamaku czy pod wiatą, a potem jechać dalej tym pozbawionym ludzi, za to pełnym dźwięków przyrody, krajobrazem. My w końcu po szalonym zjeździe szutrówką wpadliśmy na czerniący się nowością równy asfalt prowadzący doliną jakiejś rzeczki. Tego typu asfalty nie powstają w przyrodzie samoistnie i zaczęliśmy przeczuwać zbliżającą się ku nam cywilizację. Cywilizacja objawiła się w postaci większego niż do tej pory zagęszczenia turystów kłębiących się wokół dość nietypowego budynku. Tančírna w dolinie Račí údolí, wcześniej Georgshalle (taki napis wciąż tkwi na odnowionej fasadzie), jest, mówiąc wprost, ekskluzywną tanzbudą, pamiętającą początki dwudziestego wieku. Nasze czeskie rysunkowe słońce znów zaczęło powoli ziewać i przykrywać się świerkową kołderką, więc zdecydowaliśmy się na szybką colę kupioną w kawiarni i batonik przegryzany na zjeździe. Nogi bardzo nie chciały już kręcić, a wiatr, nie pytając nas o zdanie, postanowił skierować się w kierunku dokładnie przeciwnym niż my. Na nic się zdały prośby, nie pomogło pokazanie mu środkowego palca, wiał i nie zamierzał przestać. W dodatku droga z Rychlebskich do Głuchołaz pokonywana samochodem okazała się znacznie bardziej płaska niż ta sama droga pokonywana rowerem. Niekończące się fale i wiatr wyciągnęły z nas ostatki energii. Urok tej drogi jest jednak nie do przeoczenia: pastwiska i łąki, łagodne góry na horyzoncie, wioski w popołudniowym świetle – doskonała sceneria, żeby umrzeć. Na szczęście przypomniałam sobie o paczce żelków upchanej do mojej podsiodłówki. Po całodziennej diecie składającej się z cukrów żelki były ostatnią rzeczą, na jaką mieliśmy ochotę (pierwszą była kiełbasa), jednak zniknęły w mgnieniu oka gdzieś na poboczu drogi przy samej polskiej granicy. Stamtąd najkrótszą drogą, jaka przyszła nam do głowy, wróciliśmy do auta. Niestety nie było płasko.
Gastro epilog
Przed Opolem internet podpowiedział mi, że do pociągu zostało mi tyle czasu, że zdążymy jeszcze do McDonald’s. Wiecie, ile kalorii ma Big Mac z frytkami i colą? Za mało!




DZIEŃ PIERWSZY – ŠERÁK
105 km, 2190 m przewyższenia
DZIEŃ DRUGI – RYCHLEBSKIE
119 km, 1710 m przewyższenia
Obie trasy znajdziecie na naszej Stravie, w zakładce Routes.